Życie jest szansą… Skorzystaj z niej! – cz. 4 Mój
Swami i ja Dr
Choudary Voleti Dyrygent i jego Mistrz Przez dziesięciolecia słyszeliśmy, widzieliśmy
i doświadczaliśmy nieomylności słów Swamiego. Chcę się podzielić z wami
dokumentującym to świadectwem fotograficznym i bezpośrednią relacją. Działo to
się popołudniem 20 lipca 2005 r. w wigilię Guru
Purnima. Sala Sai Kulwant Hall pękała
w szwach. Wypełniona była po brzegi i część wielbicieli pozostawała na
przyległych ścieżkach. W powietrzu wisiało oczekiwanie. Wkrótce pojawiło się 59
muzyków, 34 z nich grało na instrumentach smyczkowych, 11 na drewnianych instrumentach
dętych, 8 na blaszanych i 6 na perkusjach. Pochodzili z 18 krajów, począwszy od
Argentyny a kończąc na USA. Muzycy usiedli w półkolu i przygotowali się do
koncertu. Naprzeciw nich stanął dyrygent. Tłem dla tego efektownego ustawienia
była seria obrazów zwieszających się z sufitu do podłogi, na których widniały
ogromne kolorowe wizerunki instrumentów muzycznych. Ku radości wszystkich rozbrzmiały
dźwięki Wed. Swami udzielił nam pięknego darszanu
i usiadł na krześle. Jego promienna obecność królowała nad całym zgromadzeniem.
Otrzymawszy błogosławieństwo Swamiego, dyrygent, Klaus Maurer, dał znak do
rozpoczęcia koncertu. Dyrygenci jako gatunek, są bardzo ruchliwi i pełni
energii, a Klaus należy do tych najbardziej dynamicznych i ożywionych. Efektem
tego była poruszająca serce symfonia wykonana w obecności Najwspanialszego
Muzyka, naszego Bhagawana. Orkiestra Symfoniczna Sai wykonała sześć słynnych zachodnich
kompozycji. Program otworzyła uwertura do opery Mozarta Wesele Figara. Przekazywała radość i ekscytację muzyków wynikającą
z tego, że udało im się przygotować i ofiarować muzykę lotosowym stopom
Swamiego. Następnym punktem programu była czwarta część VII Symfonii
Beethovena, ukazującą potęgę determinacji zdolnej stawić czoła każdemu
życiowemu wyzwaniu i odnieść nad nim zwycięstwo. Natomiast uwertura do opery
Rossiniego Włoszka w Algierze
pasowała do aury Guru Purnima, ponieważ publiczność usłyszała ją w wykonaniu niewielkiego
fletu, piccolo, muzycznej reprezentacji młodego Pana Kriszny, który kradł
pasterkom masło, a tak naprawdę ich serca i bawił się z przyjaciółmi. Dwa tańce
Dworzaka wyrażały ziemską potęgę i serdeczną wiarę. Wracając do Beethovena i
jego czwartej, ostatniej części VII Symfonii, słuchacze poczuli w niej
żywiołową zapowiedź zwycięstwa nad przeciwnościami losu. Program zakończył
utwór Jimeneza y Bellido La boda de Luis
Alonso, oparty na mocnych hiszpańskich rytmach, wyrażający radość muzyków i
ich wdzięczność za to, że mogą go wykonać dla Swamiego. Muzycy pracowali wspólnie w doskonałym
duchu jedności opartym na różnorodności. Po pierwsze i przede wszystkim podczas
sześciu dni przygotowywania się do koncertu odczuwali radość wynikającą z tego,
że pracują w energii miłości do Boga i muzyki. Chociaż mówili w wielu językach,
to zjednoczył ich uniwersalny język serca i sprawił, że próby zakończyły się
sukcesem. Potęga muzyki przeniknęła do eterycznych
sfer i skropliła wznoszące się na niebie chmury, wywołując w środku koncertu
gęstą ulewę, przynoszącą oczekiwaną ulgę tej doświadczanej suszą okolicy.
Rytmiczne uderzenia kropli deszczu o dach raczej łączyły się z muzyką niż
rozpraszały naszą uwagę. Po zakończeniu symfonii Swami był bardzo poruszony.
Trzymał z miłością rękę Kalusa i zmaterializował łańcuszek z wisiorkiem, który
włożył mu osobiście na szyję. Towarzyszyły temu ogłuszające oklaski
zgromadzonych. Tamtego popołudnia cieszyłem się
muzyką i miałem mnóstwo uciechy z mojej nowo zakupionej lustrzanki cyfrowej
SLR. Swami jest fascynującym obiektem dla każdego fotografa. Nagle w
obiektywach kamery ujrzałem Babę, który gestem przyzywał mnie do Siebie. Byłem
szybki i miałem szczęście, bo udało mi się zarejestrować ten gest. Zanim zdołałem
się zorientować co się dzieje, kilka osób sprowadziło mnie na ziemię mówiąc, że
Swami mnie wzywa. Bardzo zakłopotany podszedłem do Swamiego, a On poprosił
mnie, żebym zrobił Mu kilka zdjęć z Klausem. Będąc w centrum uwagi tysięcy osób
zacząłem na miękkich nogach robić instynktownie zdjęcia, zapominając o
wyobraźni. Na szczęście moja kamera miała szybki czas powrotu i nadążała za
palcem naciskającym spust. Gdy zrobiłem jakieś pół tuzina zdjęć, co, jak mi się
wydawało, trwało całą wieczność, Swami postanowił odwrócić się w drugą stronę,
aby tamtejsi wielbiciele też mogli wczuć się w moje położenie! Musiałem szybko
przejść w inne miejsce i zrobić kolejne sześć zdjęć. Ku mojej uldze, Swami
podniósł rękę, sygnalizując koniec mojej gorączkowości. W tym momencie udało mi
się wreszcie pokonać niepokój i zacząć się cieszyć poleceniem Awatara. Kiedy skończyły się badżany,
a ja czekałam w pobliżu świątynki Ganeszy, podeszło do mnie dwóch chłopców
stale towarzyszących Swamiemu. Powiedzieli niewinnie: „Proszę pana, Swami
obiecał dyrygentowi, że jutro rano podaruje mu pan kopie fotografii zrobionych
tego popołudnia.” Zdążyli zniknąć, zanim zdążyłem połapać się w tej sytuacji!
Powoli zacząłem pojmować praktyczną stronę swojego położenia. To było Puttaparthi,
a nie Bangalore czy nawet Ananthapur. Fotografie tkwiły w karcie pamięci mojego
aparatu, a było już wpół do siódmej wieczorem. Jak u licha miałem znaleźć
kolorową drukarkę, która by zaakceptowała karetę pamięci lustrzanki i
wydrukowała wysokiej jakości fotografie, godne tego, aby móc je pokazać Swamiemu?
Poprzednio, znalazłszy się w tak obciążającej sytuacji, wpadłbym w panikę, ale
do tego czasu nauczyłem się mówić po prostu ‘Sai Ram’. W tym momencie wpadłem na Radżesza, inżyniera
komputerowego ze szpitala i wyłuszczyłem mu swój problem. Radżesz znał zakład
fotograficzny naprzeciwko furtki Ganeszy, który mógł dysponować potrzebną mi
drukarką. Ku mojej uldze zdecydował, że pokaże mi to miejsce. Sam nigdy bym go
nie znalazł w labiryncie schodów, które należało pokonać, aby dotrzeć do pomieszczeń
w suterynie. Właściciel sklepu był bardzo sympatyczny, ale nie miał odpowiedniego
sprzętu. Skierował nas do innego zakładu na tej na tym samym poziomie gruntu.
Sklep był tuż obok, a mimo to, żeby się do niego dostać, musieliśmy ponownie
pokonać schody. W rzeczywistości była to znana mi salka internetowa, z której
często korzystałem. Drukowałem tam swoją korespondencję na prymitywnej czarno
-białej drukarce. Nie wiedziałem, że w poprzednich kilku dniach właściciel
zainstalował najnowszą drukarkę atramentową i zaopatrzył się w wysokiej jakości
papier fotograficzny w formacie 27,93 x 35,56 cm. Dzięki tej zaawansowanej
pomocy technicznej wydrukowanie dwóch kolorowych zdjęć Swamiego i Klausa
okazało się bardzo łatwe. Fakt, że posiadacz pracowni pojął moje położenie i
zażądał za tę usługę astronomicznej sumy, wcale mnie nie zmartwiło. Ogromnie
uradowany dosłownie unosiłem się w powietrzu jadąc do domu z dwoma fotografiami
w ładnej brązowej kopercie. Dzięki ulewie z poprzedniego dnia ranek
w święto Guru Purnima wstał piękny i chłodny. W drodze do aśramu zacząłem się
zastanawiać jak przekazać zdjęcia Swamiemu. Z doświadczeń zebranych podczas
poprzednich świąt Guru Purnima wiedziałem, że weźmie w nim udział tysiące wielbicieli
i że plan zajęć Swamiego będzie bardzo napięty. Tego ranka wielokrotnie powtarzałem
‘Sai Ram’. Baba udzielił nam cudownego darszanu
i pobłogosławił nas godzinnym dyskursem. Stał bez pomocy przez pierwsze 45
minut. Potem pobłogosławił wydaną książkę i obszedł całą werandę błogosławiąc
wybranych wielbicieli. Następnie zapalił świecę przed oszołamiającą dekoracją przedstawiającą
Aditję, Boga Słońca, ofiarowaną przez wyznawców z Włoch. Podążyłem za Nim
dyskretnie z kamerą w jednej ręce i brązową kopertą w drugiej. Gdy Bhagawan
miał wejść do pokoju audiencyjnego, impulsywnie wyciągnąłem rękę z kopertą i
rzekłem: „Swami, zdjęcia.” Z błyskiem w oczach podniósł dłoń i podałem Mu
pierwszą fotografię. Był bardzo zadowolony i natychmiast zapytał: „Długopis,
gdzie jest długopis?” Dałem Mu swój i trzymałem fotografie, kiedy je
podpisywał: „Z miłością – Sai Baba”. Wszystko to stało się bardzo szybko i do
tej pory nie pamiętam stanu swojego umysłu, który skłonił mnie do zadania Babie
pytania: „Swami, dasz mu te zdjęcia osobiście, czy wolisz żebym ja to zrobił?”
Swami odrzekł: „Ty mu je wręczysz.” Kiedy wreszcie udało mi się zlokalizować
Klausa w popołudniowym tłoku i podać mu fotografie, głos utknął mu w gardle i
był wyraźnie poruszony. Przyrzecznie złożone Klausowi przez Babę zmieniło się w
bezcenną rzeczywistość. Stopniowa transformacja Ludzie często mnie pytają, jak się
zmieniłem od chwili, gdy trafiłem pod opiekę Swamiego. Początkowo nie zdawałem
sobie sprawy, że się zmieniam. Jednak w ciągu minionych lat Swami mnie zredefiniował,
powoli, bardzo powoli. Nie dawał mi nigdy trudnych lekcji. Dzięki temu przekształcałem
się we własnym rytmie i czasie. Były bardzo subtelne i efektywne. Najpierw
zrelacjonuję wam jak przebudowałem swoją praktykę chirurgiczną i uległem
przeobrażeniom jako człowiek. Na całym świecie kardiochirurdzy
znani są ze swojej arogancji. Dowcipy o nas poruszają następujące kwestie:
„Jaka jest różnica pomiędzy Bogiem a kardiochirurgiem? Bóg nie myśli, że jest
kardiochirurgiem!” „Ilu potrzeba chirurgów, żeby wkręcić żarówkę? Odpowiedź
jest bardzo prosta – tylko jeden. Musi ją po prostu trzymać, a żarówka wkręci
się sama, bo wokół niego kręci się cały świat!” To grupa, do której należę.
Taką też przyjąłem postawę. Zrozumcie, jeśli rano trzymacie w ręku czyjeś serce,
a po południu i wieczorem następne, to wtedy to do was dociera, naprawdę dociera.
Wszyscy zaczynamy pracę z głowami normalnej wielkości. W południe nieco się
powiększają, a do wieczora osiągają rozmiar balonu. To była podstawowa kwestia,
od której Swami zaczął pracować nade mną. Przez pierwsze dziesięć lat
przyjeżdżałem do Puttaparthi dwa lub trzy razy w roku. Pracowałem ciężko i
czerpałem wielką satysfakcję z wykonywania tej pracy. Nie zdawałem sobie jednak
sprawy, że za każdym razem, kiedy się tutaj zjawiałem, moje życie stawało się
piękne. Na zachodzie medycynę praktykuje się w sposób bardzo daleki od ideałów
wschodniej opieki zdrowotnej. Na przykład w Stanach Zjednoczonych mamy system
biurokratyczny, opłacany przez towarzystwa ubezpieczeniowe. Sprawdza się doskonale, ale można go nazwać
system impersonalnym, ponieważ najważniejsze w tym wszystkim jest pytanie, czy
pacjent ma ubezpieczenie i posiada zdolność płatniczą. Dopóki nie zacząłem
przyjeżdżać do Swamiego, moje wyobrażenie o dobrej opiece zdrowotnej było
właśnie takie. W społeczeństwie indyjskim sytuacja jest zupełnie inna.
Większość ludzi nie może sobie pozwolić na poważną operację chirurgiczną. To,
dlatego Swami zaczął wznosić szpitale super-specjalistyczne. W 1993 r. osobiście
mi przedstawił filozofię idealnej opieki zdrowotnej. Wytłumaczył mi, że pacjent nie może być
traktowany jak choroba. Każdy chory posiada trzy aspekty: dolegliwość fizyczną,
dolegliwość umysłową oraz duszę będącą ziarnem jego osobowości. Lekarz musi
brać pod uwagę wszystkie te atrybuty. Ta koncepcja była mi całkowicie obca,
chociaż pochodzę ze Wschodu. Mimo to, gdy Swami mi to wytłumaczył, moje
podejście do opieki lekarskiej uległo zmianie. Zawsze bałem się Boga. Często
przytaczam przysłowie, że „człowiek zadaje rany, a Bóg je leczy”. Mocno w to
wierzę, chociaż kardiochirurgowi bardzo trudno jest poradzić sobie z tego
rodzaju stwierdzeniem. Mamy duże ego, uważamy, że to my wszystko robimy i
jesteśmy prawdziwym bożym darem dla ludzkości. Większość z nas czuje w ten
sposób. Na szczęście miałem w sobie odrobinę pokory. Mogłem swobodnie mówić, że
człowiek rani, a Bóg leczy. Kiedy znalazłem się w kręgu uwagi Swamiego, Jego
holistyczne podejście do opieki nad pacjentami zaczęło wnikać do mojej świadomość.
Z błogosławieństwem Swamiego zrozumiałem, że nie mogę traktować chorych jak
kody rozliczeniowe. Mam leczyć ich dolegliwości fizyczne i mentalne oraz duszę. Naleganie Swamiego na leczenie holistyczne,
a nie samej choroby, doskonale się sprawdza w szpitalach super-specjalistycznych.
Wchodzący do nich pacjenci trafiają pod centralną kopułę. Panuje pod nią taki
spokój i cisza, że ich obawy znikają i ogarnia ich wewnętrzna harmonia. W głębi
duszy zawsze wiedziałem, że to pierwsze wrażenie ma wielki wpływ na proces
zdrowienia. Rozglądając się, nie znajdują biurka kasjera, bo nie ma tu na nie
miejsca. To ich upewnia, że szpital jest bezpłatny. Pacjenci nie ponoszą
odpowiedzialności finansowej, a w konsekwencji z ich pleców natychmiast spada wielki
ciężar. Obserwujemy to każdego dnia, ponieważ większość trafiających do nas
osób jest bardzo uboga. Przybywają ze wszystkich stron Indii, a nawet z obcych
krajów. Jeśli chodzi o strukturę szpitala, to w Anglii co pięć lat wydaje się
książkę poświęconą najnowszym osiągnięciom architektonicznym. W tej z 1994 r.
autor poświecił dwie strony szpitalowi Swamiego. Świątynia Uzdrawiania znalazła
się wśród 50 najlepszych szpitali na świecie i otrzymała wyróżnienie, za
‘najdoskonalsze połączenie formy z funkcjonalnością.’ Jak stwierdził autor,
wtedy to po raz pierwszy wybrano szpital z kraju trzeciego świata. Wyjaśnił, że
uczyniono to z dwóch powodów. Po pierwsze, nigdy nie widziano szpitala, w
którym by lepiej połączono formę z funkcją. Stwierdzając to miano na myśli, że
czasami pewne rzeczy wyglądają bardzo dobrze i inne rzeczy też wyglądają bardzo
dobrze, jednak coś, co wygląda bardzo dobrze i działa bardzo dobrze jest tylko
idealnym standardem, bardzo rzadko spotykanym w życiu. Drugim powodem, dla którego
umieszczono szpital Swamiego w tej książce była filozofia Bhagawana głosząca,
że opieka zdrowotna i edukacja powinny być bezpłatne dla wszystkich. Innym znaczącym aspektem szpitali
Swamiego jest to, że pracujący w nich ludzie nie mają ze sobą nic wspólnego.
Przybywają z całych Indii, a często z całego świata: z Włoch, ze Sri Lanki, z
Malezji, Australii i Stanów Zjednoczonych. Mówią odmiennymi językami i
praktykują różne religie. Łączy ich tylko pragnienie służenia, zaszczepione im
przez Swamiego. Swami jest dla Swojego personelu fontanną inspirującej energii.
Z pokorą to obserwowałem. Powoli wcielałem Jego ideały w swoją
praktykę medyczną. Nie traktuję już pacjentów jak numery, podchodzę do nich w
sposób trójwymiarowy. Po powrocie do Ameryki powtarzałem im, że zrobię wszystko
co w mojej mocy. Nie wspominałem o Swamim jako o Bogu, lecz mówiłem, że ten
Facet na górze zatroszczy się o nas. Radziłem rodzinom pacjentów:
„Posłuchajcie, zamierzam ciężko pracować. Pacjent zaśnie. Nie macie tu nic
więcej do zrobienia, odejdźcie i pomódlcie się.” Zaskakujące, ale nikt nigdy
nie dyskutował ze mną na ten temat. Rozwinąłem też w sobie pewne
przyzwyczajenie. Przed operacją na moment zamykam oczy i myślę o Swamim.
Dopiero potem rozcinam skórę. Jakieś pięć, sześć lat po pierwszych
odwiedzinach u Swamiego, do szpitala, w którym pracowałem zaproszono znanego
psychiatrę, który wygłosił ciekawy referat poświęcony zagadnieniu redukowania
stresu w codziennej praktyce lekarskiej. Słuchacze czuli się szczęśliwi.
Przebywając nieustannie na sali operacyjnej zwykle nie uczestniczę w wykładach.
Ale tamtego dnia byłem wolny i chciałem wysłuchać prelegenta. Podczas sesji pytań
i odpowiedzi wstałem, spojrzałem na niego i rzekłem: „Bardzo mi się podobało
pana wystąpienie. Chciałbym dodać do niego trzy komentarze. To nie będą
pytania, więc jeśli nie zechce pan na nie odpowiadać, to w porządku. Po pierwsze
nie powiedział pan nic na temat szczerości wobec pacjentów. Po drugie nie
powiedział pan nic o traktowaniu pacjentów i ich rodzin jako jednostki. Dla
mnie to bardzo ważne. Przez całą swoją karierę zawodową nigdy nie zoperowałem
pacjenta bez uprzedniej rozmowy z jego rodziną, najchętniej w tym samym pokoju
i o tej samej porze. Po trzecie w swoim 45 minutowym wystąpieniu nie wspomniał
pan o Bogu.” Po czym usiadłem. W auli, w której zgromadziło się około stu osób,
zapadła głęboka cisza. Mówca miał błyskawiczny refleks, szybko doszedł do
siebie i rzekł: „Ma pan całkowitą rację. Bądźmy uczciwi wobec pacjentów. To
czasami bolesne, ale konieczne. Traktujmy rodzinę jak jednostkę. Natomiast
jeśli chodzi o trzecie stwierdzenie, to mamy tu do czynienia z najbardziej
niewygodnym problemem – z Bogiem.” Potem
powiedział coś, o czym nie wiedziałem. A mianowicie, we wczesnych latach
siedemdziesiątych XX w. przeprowadzono w USA badania, które wykazały, że
jedynie 15% lekarzy wierzy w Boga. Powtórzone je w latach dziewięćdziesiątych i
tym razem okazało się, że ich liczba wzrosła prawie do 70%. Jestem bardzo
szczęśliwy mogąc powiedzieć, że ideały Swamiego dotyczące opieki nad pacjentami
powoli przesączają się do zachodnich środowisk medycznych i że niemal połowa
szkół medycznych w Stanach naucza zarówno medycyny jak i duchowości. Przeprowadza
się tu także wiele badań odnoszących się do wpływu duchowości i modlitwy na
stan zdrowia pacjentów. Pod wpływem Swamiego zmieniało się zarówno
moje podejście do pacjentów, jak i niektóre aspekty mojej osobowości. Każda
interakcja niosła w sobie bezcenną lekcję. Kiedyś operowałem bardzo znanego
pieśniarza, będącego wielbicielem Swamiego. Dzięki łasce Bhagawana ów pieśniarz
odniósł wielki sukces i koncertował na całym świecie. W jakiś czas po operacji
przyjechał do Los Angeles. Ponieważ nigdy nie słyszałem, jak śpiewa, więc
wybrałem na jego występ. Natychmiast podszedł do mnie i poprosił przed występem
o moje błogosławieństwo. Zawstydził mnie tym. Potem wszedł na estradę i
zwierzył się słuchaczom, że niedawno przeszedł operację w Indiach. „Jestem
pewien, że kiedy chirurdzy trzymali w ręku moje serce, to nie mówiło ono jak zwykle
bum – bum, bum – bum, bum - bum. Jestem pewien, że powtarzało Sai Ram, Sai Ram, Sai Ram!” Te
słowa dotarły do mnie i pomyślałem sobie: „Mój Boże, co za spontaniczna i
autentyczna ekspresja wdzięczności! Ten pieśniarz jest znany na całym świecie!”
Sprawił, że zastanowiłem się nad sobą. Takie subtelne lekcje wciąż od mnie docierały. Nauczyłem się od Swamiego jednej ważnej
rzeczy - nie można być wielbicielem na pół etatu. My, wielbiciele,
reprezentujemy Swamiego. Jesteśmy wyrazem Jego ideałów. Jeśli nie staniemy się
pełnoetatowymi wielbicielami - przez 24 godziny na dobę, przez 7 dni w tygodniu
- to nie będziemy Mu potrzebni. Mówię to, ale sam do końca nie jestem taki.
Nie, nie jestem wielbicielem na pełnym etacie w prawdziwym znaczeniu tego
słowa, jednak się staram, wciąż się staram. Od czasu do czasu trafiają mi się
wpadki, ale staram się nieustannie. Proszę was nie poddawajcie się, wytrzymajcie,
celujcie wyżej i wyżej, dopóki nie osiągniecie celu. Swami nigdy nie chciał,
żebyśmy się stali wielcy, o nie. Swami zawsze podkreślał, że w byciu wielkim
człowiekiem nie ma nic wielkiego i że prawdziwa wielkość leży w byciu dobrym. To wszystko, czego od nas wymaga to bycie
dobrymi ludźmi. Stanie się to automatycznie, gdy na pierwszym miejscu postawimy
służbę dla innych. Zanim jeszcze spotkałem Swamiego przeczytałem gdzieś, że
służenie jest czynszem, który płacimy za swój pobyt na Ziemi. Mocno w to wierzę.
Jeśli nie mogę pomóc ludzkiej istocie w usunięciu jej niepokojów, to jaki pożytek
płynie z tego czym obdarzył mnie Bóg? Mogę tak powiedzieć, ponieważ poznałem
obydwie strony życia. Pamiętam siebie z dawnych lat. Byłem wyjątkowo
egoistycznym, goniącym za pieniędzmi właścicielem drogich samochodów. Moje
pragnienie bycia szczęśliwym i spełnionym uległo całkowitej zmianie.
Przedstawię przykład, który pomoże wam lepiej to zrozumieć. Pracując w USA
prosiłem zarząd o wyższe zarobki, o wiele wyższe niż otrzymywałem. Pewnego dnia
wyjeżdżałem swoim Mercedesem ze szpitalnego parkingu w towarzystwie
administratora. Zwrócił się do mnie: „Choudary, masz taki piękny samochód, po
co ci więcej pieniędzy?” Moja błyskawiczna odpowiedź brzmiała: „Żebym mógł
prowadzić jeszcze ładniejszy.” Gdyby dzisiaj zadał mi to pytanie, odpowiedziałbym,
że potrzebuję więcej pieniędzy, żeby skuteczniej pomagać ludziom ubogim, w potrzebie,
mającym mniej szczęścia ode mnie. Taki wpływ na moje myślenie wywarł Swami. Nie
stało się to w ciągu dwóch tygodni, przeciwnie, zajęło mi to wiele lat, ale
całkowicie zmieniło moją percepcję na to czego naprawdę potrzebuję, żeby się
czuć spełnionym. Być może najlepszym sposobem opisania ogólnej zmiany jaka
zaszła w moim życiu od kiedy pojawił się w nim Swami będą słowa jakie
skierowałem do Baby: „Swami, byłem jak ten wrak statku błąkający się na morzu,
rzucany i obracany na wszystkie strony. Ty wskazałeś mi drogę i nadałeś
znaczenie mojej egzystencji.” Satwiczne pragnienia Jednym z granicznych zdarzeń w moim
życiu była chwila, kiedy Swami zapytał mnie czego pragnę. Odpowiedziałem, że
pragnę spokoju. My wszyscy czegoś pragniemy, nawet najbardziej rozwinięte dusze
czegoś pragną. Pewnego dnia Swami powiedział nam, że istnieje niewiele ludzkich
istot niepragnących niczego. Określił ich słowem ‘amanaska, wolni od pożądania’.
Większość z nas nigdy nie osiągnie tego poziomu. Swami zaczął mi wtedy wkładać do głowy następującą koncepcję. „Tak,
pragnienie jest podstawową cechą człowieka, ale powinniśmy je przetwarzać i
ograniczać.” Gdy o tym mówię, niewątpliwie myślicie sobie, że jestem totalnym
hipokrytą. Żyję pełnią życia, mam bajecznie domy, efektowne samochody, chodzę
na imprezy – a wam zabraniam tego. Przez całe życie doskonale się bawiłem, ale
w tej chwili mówię: „nie aspirujcie do moich zabaw”! Patrzę na to teraz od
drugiej strony. Wciąż mógłbym to robić, ale nie chcę. Kiedyś, gdy wykładałem,
pewien młody człowiek zadał mi bardzo interesujące pytanie. „Co by pan robił
teraz, gdyby pan wcześniej nie spotkał Swamiego?” Bez chwili wahania odpowiedziałem
mu, że fantastycznie bym się bawił, chodził co sobota na przyjęcia, jeździł
najszybszymi samochodami i pił najlepsze wina dostępne w Kalifornii! Niech jednak
zobaczy proszę, co robię zamiast tego. Nie chodzę na przyjęcia, nie piję, nie
prowadzę ekstrawaganckich aut. Ale nieustępliwą pustkę, która wcześniej
wypełniała moją duszę i serce zastąpiło teraz zadowolenie i poczucie celu. Więc czego powinniśmy chcieć? O co
powinniśmy prosić Boga? Odpowiedź na to pytanie ilustruje pięknie historia
opowiedziana przez starszego wielbiciela z Brazylii, pana profesora Hermogenesa,
którego miałem przyjemność spotkać podczas jednego z moich wyjazdów do tego
kraju. Ów emerytowany profesor jest oddanym wielbicielem Swamiego. Skończył 85
lat, ale wciąż jest nauczycielem jogi w kilku południowo-amerykańskich krajach
i ciągle jeszcze przyjeżdża do Puttaparthi. To on powiedział mi tę historię, a
ja powtarzam ją wszędzie. Oto ona. Kiedyś w północnej części Brazylii
mieszkał ubogi farmer. Pewnego dnia obudził się i ujrzał przed sobą dżina. Dżin
powiedział: „Spełnię trzy twoje życzenia. Proś mnie o co chcesz.” Farmer
odrzekł: „Jeśli chodzi o moje pierwsze życzenie, to chciałbym dostać kawałek
świeżego sera.” Dżin dał mu go i zapytał: „A co z twoim drugim życzeniem?”
Farmer odpowiedział: „Chcę poznać piękną kobietę.” Więc dżin przedstawił mu
piękną kobietę. Po czym spytał o jego trzecie życzenie. „Chcę dostać jeszcze
jeden kawałek świeżego sera.” Dżin nie miał wyboru, więc spełnił także i tę
prośbę. Potem zwrócił się do farmera: „Zupełnie cię nie rozumiem. Mogłeś mnie
prosić o wszystko, a zamiast tego poprosiłeś o dwa kawałki świeżego sera i
kobietę.” Farmer spojrzał na niego i odrzekł: „Tak, nie rozumiesz. Przez całe
życie chciałem jeść świeży ser. Miałem zamiar poprosić cię o trzy kawałki
świeżego sera, ale pomyślałem sobie, że pomyślisz wtedy, że zwariowałem, więc
zamiast o ser poprosiłem o kobietę!” Profesor Hermogens wytłumaczył mi, że
morał tej historii jest taki: „Gdy staje przed nami Bóg, to nie powinniśmy Go
prosić o ’ser’. Naprawdę nie powinniśmy Go o to prosić.” Ale jaki wielu z nas
potrafi się wznieść ponad poziom ‘sera’? Uświadomiłem sobie wtedy, że ja
również udawałem się do Swamiego po ‘ser’. Jak ten farmer, za każdym razem, gdy
Swami dawał mi kawałek ‘sera’, prosiłem Go o jeszcze jeden. Rozumiecie,
proszenie Swamiego o ‘ser’ jest bardzo miłe, bardzo wygodne. Przyjeżdżając do
Puttaparthi chciałem, żeby Swami porozmawiał ze mną jeszcze tego samego dnia, a
właściwie każdego dnia mojego tam pobytu, również tego w którym wyjeżdżałem.
Pragnąłem siedzieć blisko Niego. Marzyłem o niezliczonych kawałkach sera. Stopniowo
doszło do mnie, że za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do Puttaparthi wszystkie
te pragnienia w taki lub w inny sposób powoli się spełniają. Patrzyłem na
Swamiego, rozmawiałem ze Swamim, jeździłem ze Swamim, jadłem ze Swamim. Potem
kilka lat temu, gdy wszystkie moje potrzeby zostały spełnione, nagle odnalazłem
swoje miejsce i uświadomiłem sobie, czego tak naprawdę potrzebuję. Wówczas,
podczas interview, Swami powiedział do mnie: „Choudary, prosisz mnie o wiele rzeczy
dla swojej rodziny. Czy sam niczego nie chcesz?” Odpowiedziałem spontanicznie:
„Swami, mam Ciebie, więc o co jeszcze miałbym Cię prosić? Mam Ciebie.” Swami odrzekł:
„Dobry chłopiec, dobry chłopiec.” Uświadomienie sobie tego zajęło mi bardzo
dużo czas. Ale w końcu to pojąłem. To było niezwykłe interview. W
pokoju audiencyjnym znalazło się tylko pięć osób – para z New Jersey, para z
Anglii i ja. Pod koniec interview Swami jak zawsze błogosławił uczestników.
Podszedł do pierwszej pary i rzekł: „Bądźcie szczęśliwi.” Gdy przyszła moja
kolej, pokłoniłem się do stóp Swamiego, a Swami położył mi na głowie Swoją rękę
i powiedział: „Bądź spokojny.” Jak wspomniałem wcześniej, podczas mojego
pierwszego interview u Swamiego w 1993 r. poprosiłem Go o ‘spokój’. Piętnaście
lat później Bhagawan odpowiedział na moją modlitwę. Dotarcie do tego punktu
zajęło mi wiele lat, bo miałem do odrobienia sporo lekcji. Głęboko wierzę, że
sukcesem każdego przedsięwzięcia jest osiągnięcie stanu równowagi. Pierwsze 50%
zajmuje w nim łaska boska, a drugie 50% ludzki wysiłek. Wciąż wątpimy w zawsze
obecną boską łaskę i nigdy w pełni nie wkładamy w swoje zajęcia koniecznego
ludzkiego wysiłku. Więc kiedy Swami pobłogosławił mnie i powiedział „Bądź
spokojny” poczułem się szczęśliwy, bo oznaczało to, że odrobiłem pracę domową.
Włożenie w nią moich 50% zajęło 15 lat. Ale udało się. Swami w pełni zdaje
sobie sprawę z naszych starań. I nadchodzi czas, kiedy zaczynają one owocować.
Ramy czasowe tego procesu nie podlegają naszej kontroli. Określa je Swami. Ma
nienaganne poczucie czasu. Czy wszystko
o co prosimy Swamiego, Jezusa, Boga - jakkolwiek chcecie nazywać tę Istotę -
trafia do nas? Przychodzi mi na myśl pewne zdanie z książki profesora Kasturiego.
Profesor Kasturi napisał: „Kiedy Bóg pojawia się przed tobą, celem twojego
życia staje się dążenie, żeby się nie narodzić ponownie.” Myślę, że właśnie o
to powinniśmy Go prosić, o wyzwolenie, nie o ‘ser’.