Sai Baba Awatar – cz.9
Nowa podróż do Potęgi i Chwały
Howard Murphet
Rozdział 17
Dziecko wibhuti
Nawet umysł znający drogę może z
niej zboczyć. Tak nieposłuszne są zmysły.
Bhagawad Gita Wkrótce po
zniknięciu Sai Gity otrzymaliśmy telegram z Prasanthi Nilayam informujący nas,
że Swami prosi, abyśmy natychmiast do Niego przyjechali. Znaleźliśmy się w Puttaparthi
tego samego popołudnia.
Na pierwszym
interview Baba powiedział do nas, że chociaż w Prasanthi Nilayam zatrzymuje Go
pracochłonny program budowlany, to mimo wszystko pragnie widywać nas możliwie
jak najczęściej, ponieważ są to ostatnie tygodnie naszego pobytu w
Indiach.
Będąc blisko
Swamiego oglądamy niejednokrotnie materializacje wibhuti i wkrótce zaczynamy
odnosić wrażenie, że to coś zupełnie naturalnego. Bierze je z powietrza tam
gdzie stoi, z taką samą łatwością z jaką w poprzedniej inkarnacji wybierał popiół
z ogniska płonącego nieprzerwanie w meczecie w Shirdi.
Ta sprawa ma
jeszcze jeden aspekt. Baba nie musi być fizycznie obecny, żeby pojawiło się wibhuti
lub objawił cud. Wibhuti materializuje się na fotografiach Baby i na innych
świętych obrazkach umieszczonych na ołtarzykach niektórych Jego wielbicieli,
zarówno w Indiach, jak i w bardzo odległych miejscowościach, takich jak Nowy
Jork, Los Angeles i Londyn.
Bajeczne
opowieści o tych zjawiskach wypełniłyby całą książkę, ale nie wspominam o nich,
ponieważ Swami niechętnie o nich rozmawia i zdaje się nie przywiązywać do niech
większej wagi. Powodem tego jest fakt, że bardzo niewiele osób potrafi zachować
skromność i powściągliwość w obliczu tak wielkiej łaski Niewidzialnego. Mówienie
i pisanie o nich dodaje tylko paliwa do ognia ich poczucia ważności. Niektórzy
ludzie upadli tak nisko, że decydują się na pobieranie opłat od wielbicieli za
oglądanie cudu wibhuti. Swami traktuje to ze spokojem twierdząc, że to prywatne
wydarzenia, przeznaczone wyłącznie dla nielicznych osób mających wiarę i
starających się, dzięki ujawnionemu symbolowi boskich mocy, prowadzić jeszcze czystsze
życie. Mimo to istnieją obdarowani, którzy, jak się zdaje, pragną dzielić się
hojnie z całym światem radością swojego doświadczenia. Pewnego poranka w kawiarni
na bazarze podszedł do mnie młody Hindus i zaproponował, że zaprowadzi mnie do
domu, w którym materializuje się wibhuti.
Okazało się, że
jest to skromny budynek zasłonięty sklepami. Kiedy tam weszliśmy, zobaczyliśmy skromną
i nieśmiałą gospodynię, której towarzyszył brat, spędzający tutaj krótki urlop,
i hinduska lekarka. Dowiedziałem się, że wszyscy troje są wielbicielami Sai.
Właścicielka domu była pobożną niewiastą, całym sercem oddaną Bhagawanowi. Nie
mówiła po angielsku, więc te fakty przedstawił mi jej brat i pani doktor.
Zaprosiła nas do
pokoju w którym kilka dni wcześniej ze zdjęcia Baby i z innych świętych obrazów
zaczęło sypać się wibhuti. Z niektórych wypływał także strumyk bezbarwnego
płynu, który nazywali „miodem”. Obu substancji pojawiało się tak dużo, że spadały
do umieszczonych pod nimi pojemników. Kiedy na to patrzyłem, z obrazów w dalszym
ciągu wydzielał się święty popiół i „miód”.
Dostałem po
odrobince każdego. Tak zwany „miód” był rzadszy i mniej słodki od zwykłego, miał
podobną konsystencję, ale niezupełnie ten sam niebiański zapach jak amrita, którą Swami czasem tworzył.
Jak poinformował
mnie brat, wiadomość o tym fenomenie błyskawicznie rozeszła się po całej wiosce
i przed domem kobiety zaczęli się gromadzić ludzie, nawet do 300 osób. Tłoczyli
się na podwórku, na werandzie i w małych pokoikach, napierając jedni na
drugich. Wielu z nich otrzymało owe dary w prezencie.
Ale w nocy, jaka
nastąpiła po pierwszym dniu
kiedy zgromadziły się tłumy, Swami pojawił się we śnie świątobliwej
właścicielki domu i powiedział, żeby przestała się nimi zajmować i zabroniła im
wchodzić do domu i na otaczający go teren. Spełniła polecenie Pana. Wpuściła
mnie, ponieważ byłem tutaj znany jako autor książki „Sai Baba, człowiek cudów”.
Zrobiła dla mnie wyjątek, nie było tam innych gości.
Potem, wkrótce po naszym przyjeździe do Prasanthi
Nilayam, w aśramie pojawiło się „dziecko wibhuti” – wyjątkowe zjawisko w moich
doświadczeniach. Gdy tylko o nim usłyszałem, pobiegłem zbadać tę sprawę.
Niewielka grupa ludzi stojąca przed domem wskazała mi miejsce jego pobytu.
Podszedłem tam, ale nikogo nie wpuszczano do środka.
Na szczęście niedaleko znajdował się dom dr-a S.
Bhagawantama, który spotkał się z młodymi rodzicami i jak się wydaje, zyskał
ich zaufanie. Mówili w jego rodzinnym telugu, więc uprzejmie zaprowadził mnie
do nich i służył mi jako tłumacz.
Dziecko, chłopiec, miało zaledwie kilka miesięcy.
Jak powiedzieli rodzice, od chwili narodzin na jego głowie, twarzyczce i innych
częściach ciała materializowało się wibhuti, szybko pokrywając go całego. Gdy
tylko zdołali je usunąć, manifestowało się następne. Wiedzieli, jak wszyscy
Hindusi, że niektórzy święci nakładają na swoje ciała święty popiół, nigdy
jednak nie słyszeli, żeby wibhuti pojawiało się samoistnie na czyjejś skórze. Mijały
tygodnie, a popiołu wciąż przybywało. Martwiło ich to coraz bardziej. Zastanawiali
się czy ich syn będzie mógł normalnie żyć.
Wioskę, w której mieszkali, dzieliło od Puttaparthi
zaledwie kilka mil. Kilku sąsiadów zasugerowało, żeby zanieśli maleństwo do Sai
Baby. Może uda Mu się zatrzymać emanację kłopotliwego popiołu.
Wsiedli więc do autobusu i przyjechali do
aśramu. Na polecenie Swamiego dostali pokój bardzo blisko mandiru. Posiłki
przynosiły im kobiety przyrządzające pokarm dla Swamiego.
Gdy wszedłem do pokoju chłopczyk spał. Szare
wibhuti pokrywało grubą warstwą jego głowę pod delikatnymi czarnymi włoskami i
układało się pasmami na jego twarzy i dłoniach. Obudził się po kilku minutach i
spojrzał na mnie z głębi błyszczących ciemnych oczu, jaśniejących inteligencją
i kryjących w sobie tajemnicę. Było to bardzo piękne dziecko.
Jego rodzice byli nieśmiałymi wieśniakami.
Nie miałem wątpliwości, że przebywanie w centrum uwagi jest dla nich bardzo
krępujące. Czułem, że pragną tylko, aby cud wibhuti dobiegł końca i żeby mogli
wrócić do spokojnego życia w swojej wiosce. Kim u licha był ten mały chłopiec,
z którego skóry spontanicznie wydzielał się święty symbol Śiwy?
Tego wieczoru ludzie przyglądali się z ciekawością,
jak Swami rusza po darszanie w kierunku
domu goszczącego „dziecko wibhuti”. Baba wszedł jednak do stojącego obok domu
dr. Bhagawantama. Czekaliśmy i patrzyliśmy myśląc, że może później odwiedzi
malca. Wyszedł po 20 minutach i udał się prosto do mandiru, nie spojrzawszy
nawet w kierunku, gdzie objawiło się misterium wibhuti.
Kilka dni później młodzi małżonkowie i ich „dziecko
wibhuti” zniknęli z aśramu. Jeśli Swami ich odwiedził, musiało to się stać
wieczorem, gdy w pobliżu nie było nikogo. Dowiedziałem się potem, że napływ popiołu
na skórze dziecka ustał. To oczywiste że Ten, który potrafi siłą woli zainicjować
wypływ wibhuti, nie ma żadnych trudności z zatrzymaniem go, bez względu na to,
czy jest tam fizycznie obecny czy nie.
Co jednak oznaczało to dziwne zjawisko? Mniej
więcej tydzień później, podczas audiencji udzielonej nam przez Babę, odważyłem
się zapytać Go o to. Oprócz mojej żony i dr. Gokaka nie było nikogo więcej,
więc pomyślałem, że to dla mnie sprzyjająca chwila.
„To dziecko było joga brasztą – joginem, który utracił łaskę”, powiedział łagodnie
zamyślony Swami.
To określenie i wyjaśnienie Bhagawana są
częścią koncepcji reinkarnacji, stanowiącej podstawę hinduizmu i buddyzmu. Kościoły
chrześcijańskie akceptowały ją przez pierwsze pięć wieków swojego istnienia.
Potem, na soborze w Konstantynopolu w 543 roku, usunęły ją ze swojej doktryny
niewielką większością głosów. Od tamtej pory kościoły chrześcijańskie, z
kilkoma wyjątkami, nie poruszają tego tematu. Mimo to wielu ich przywódców, w
tym niektórzy papieże i przedstawiciele nieformalnych wyznań wiary, deklarują
swoją wiarę w odradzanie się duszy. Co więcej, niektórzy zachodni filozofowie
zaakceptowali ją, podobnie jak wybitni poeci i pisarze, tacy jak John Masefield
i Kipling, dając temu wyraz w swoich pracach. Ponadto, stanowi ona bazę
pisarstwa wielu mistyków, w tym także islamskich.
Zgodnie z duchową filozofią hinduistyczną i
codziennymi naukami Sai Baby, uwolnienie się od uzależniających nas pragnień
ciała oraz od reakcji śmiertelnego mózgu stanowi cel i powód ludzkiego
istnienia. Uwolnienie takie jest procesem ewolucyjnym, wymagającym wielu
ziemskich wcieleń.
Czasami, po jakimś okresie życia, człowiek
może zrozumieć prawdziwy cel swojej egzystencji i czynić świadome wysiłki, żeby
go osiągnąć, wspomagając tym samym własny rozwój. Jego wysiłki koncentrują się
na żmudnej samodyscyplinie, nazywanej przez Hindusów jogą. Jeśli ta joga opiera
się na miłości do Boga i na karmie, którą praktykują chrześcijanie – chociaż
wielu z nich nie zna nawet tych pojęć – to ta droga zawsze jest trudna, jak
świadczą o tym powszechnie znane żywoty chrześcijańskich świętych.
Przypuśćmy jednak, że ktoś posunął się tak daleko
na ścieżce jogi, że niemal osiągnął jej cel, czyli wyzwolenie, gdy nagle
głęboko ukryte pragnienie lub duma zepchnęło go z niej, a on, upadły jogin,
stracił życie. Czy jego wysiłki poszły na marne? Czy rodząc się ponowie będzie
musiał zaczynać wszystko od początku, od samego podnóża stromej góry jogi?
Pięć tysięcy lat temu, na polu bitewnym Kurukszetry,
wojownik Ardżuna zadał to pytanie swojemu przyjacielowi, Awatarowi Krisznie, kierującemu
jego rydwanem. Awatar odpowiedział, że żadne osiągnięcia na drodze duchowej
nigdy nie przepadają, podobnie żaden postęp nie zostaje utracony. Ten, kto wypadł
ze ścieżki jogi, urodzi się w następnym wcieleniu w warunkach sprzyjających
kontynuowaniu jego jogicznych wysiłków i rozpocznie je z wysokiego,
osiągniętego poprzednio poziomu.
„Odzyska wiedzę jaką posiadł w poprzednim
wcieleniu i bardziej niż kiedykolwiek będzie dążył do doskonałości”.
Jogin, który utracił łaskę to ten, który spadł
z wysokiego poziomu rozwoju i otrzymał od losu czyli władcy karmy kolejną
szansę powrotu na schody jogi, aby kontynuować wspinaczkę od stopnia z którego
wcześniej spadł.
Baba powiedział, że „dziecko wibhuti” było braszta joginem – narodzonym ponownie.
Pomyślałem sobie, że musiał być bardzo świętym mężem, znajdującym się daleko na
ścieżce samorealizacji, skoro dostał zgodę na powrót do tego świata i na
wydzielanie skórą świętego symbolu Pana Śiwy, Boga joginów. Jego ponowne pomyślne
przyjście na świat miało miejsce zaledwie parę kilometrów od Prasanthi Nilayam
i podczas kilku pierwszych miesięcy swojego życia znalazł się na orbicie
Awatara Sai Baby!
Sadhana
(ćwiczenie duchowe lub jogiczne) ukaże ci twoją prawdziwą tożsamość: istotę będącą
jednością z Bogiem. Uważaj jednak: sadhana może sprzyjać dumie i zazdrości,
ubocznym produktom rozwoju. Obliczasz jak długo wykonujesz sadhanę i kusi cię,
żeby patrzeć z góry na innych, mających mniejsze zasługi. Czujesz się dumny, że
napisałeś imię Pana być może milion razy. Rozprawiasz o tym zawsze, gdy masz ku
temu okazję, aby inni mogli podziwiać twoją wiarę i hart ducha. Ale tutaj nie
liczą się miliony. Liczy się czystość umysłu, wypływająca z prawdziwej koncentracji
na imieniu Pana. Upewnij się, że twoja sadhana nie przypomina czerpania wody ze
studni koszykiem uplecionym z trzciny. Nie nabierzesz nim wody bez względu na
to ile razy wciągniesz go na górę. Wady przypominają znajdujące się w nim
dziury. Zachowuj czyste serce.
Wszystkie
religie wzywają ludzi, żeby oczyścili je ze złości, chciwości, nienawiści i
gniewu. Wszystkie religie traktują łaskę jako dar otrzymany w nagrodę za sukces
w procesie oczyszczania. Pojęcia wyższości i niższości powstają jedynie w
sercach zanieczyszczonych przez egoizm. Jeśli ktoś twierdzi, że stoi wyżej lub
że jego religia jest świętsza, udowadnia tym samym, że nie rozumie samej istoty
swojej wiary. Sadhana odsłania jedność podstawowych nauk wszystkich religii.
Sathya Sai Baba
Rozdział 18
Niebiański Pies GończyUciekłem Mu krętymi drogami umysłu.
Francis Thompson
Sai Baba mówi, że przychodzimy do Niego tylko
wtedy, kiedy nas wzywa, a rozsądek nakazuje przyjąć, że wzywa jedynie tych,
którzy są na to gotowi. Czasami wydaje się jednak, że nie wiemy o swojej
gotowości. Słysząc wołanie Boga ziemskie ego jest skłonne do ucieczki, ponieważ
jest to ostrzeżenie o zagrażającym mu unicestwieniu. Można zrozumieć tę
sytuację, jako ucieczkę niższej jaźni przed głosem Najwyższej Jaźni, alegorycznie
przedstawioną przez Francisa Thompsona[1]
w poemacie „The Hound of Heaven – Niebiański
Pies Gończy”.Pan Vemu Mukunda był błyskotliwym studentem nauk ścisłych na uniwersytetach indyjskich. Potem podjął podyplomowe badania w zakresie fizyki jądrowej i inżynierii na szkockim Uniwersytecie Strathclyde w Glasgow, a następnie pracował w elektrowni atomowej w Anglii. W ten oto sposób stał się synem Zachodu – gałęzią odciętą od drzewa ojczystej kultury duchowej.
Nie czuł się szczęśliwy w otoczeniu pustego, zachodniego stylu życia, gdzie rozwój technologiczny był bogiem, a udział w wieczorkach koktajlowych przyjętym rytuałem. Ponieważ jego dusza została niewystarczająco stłumiona, kiedy w Indiach zmarli jego siostra i brat, to tragedia uderzyła w niego jak cios tytana. Do drzwi jego umysłu dobijały się pytania o prawdziwe znaczenie życia i śmierci. Lecz gdzie miał szukać na nie odpowiedzi? Jądrowy umysł nie mógł ich odnaleźć ani w świątyni ani w kościele. Był coraz bardziej rozczarowany zawodem inżyniera jądrowego. Bez wątpienia inżynieria atomowa posiadała praktyczną wartość dla ludzkości jako dostawca energii, ale jej ciemna strona mogła doprowadzić do zniszczenia świata. Okresy samobójczej depresji wisiały nad Vemu jak czarne chmury. Ratowały go tylko regularne ucieczki w słodką muzykę jego viny[2], instrumentu na którym grał od dzieciństwa. Vina stała się jego pocieszeniem w mrocznym, pozbawionym miłości świecie.
Potem miała miejsce seria dziwnych zdarzeń. Mieszkał w Londynie i pewnego dnia dyrektor Królewskiego Towarzystwa Szekspirowskiego zaprosił go do siebie do domu, żeby przyjrzał się wymagającej pewnej uwagi vinie jego żony. Zgodził się i wraz z kilkoma przyjaciółmi został tam zawieziony autem. Odkrył, że vina jest w bardzo złym stanie – miała skręcony mostek, nierówne progi i inne uszkodzenia. Nie mógł z niej wydobyć ani jednej czystej nuty. Czuł jednak, że potrafi ją naprawić, więc zaproponował, że w tym celu zabierze ją do domu.
W drodze powrotnej jego przyjaciele oznajmili, że chcą wziąć udział w sesji bhadżanowej w domu dr Dakshinamurtiego. Venu nie interesował się Sai Babą, chociaż jego rodzice od dawna byli wielbicielami Shirdi Sai. Nie mógł jednak odmówić zapraszającym go przyjaciołom, w których samochodzie podróżował. Myślał, że bhadżany odbywają się na cześć Shirdi Sai.
Gdy wszedł do sali i zobaczył fotografię Sathya Sai Baby pomyślał sobie: „O nie, tylko nie on!”. Chociaż jego uczucia do Shirdi Sai były neutralne, to wobec Sathya Sai Baby odczuwał pewną wrogość, ponieważ jego rodzice nie zaakceptowali Swamiego jako reinkarnacji Shirdi Sai, uznając Go za uzurpatora. Należeli do tej grupy wielbicieli Shirdi, którzy, jak mówi Swami, byli zbyt mocno przywiązani do Jego poprzedniej formy. Wielbili ją nie rozumiejąc, że ten sam duch może powrócić w całkowicie innym ciele i przejawiać odmienne cechy osobowe. We wszystkich Awatarach manifestował się ten sam Duch Święty, ale ich wygląd był zawsze niepowtarzalny.
Vemu usiadł za śpiewakami, nie biorąc udziału w bhadżanach. Niespodziewanie gospodyni włożyła mu do rąk vinę i poprosiła, żeby coś zagrał. Kiedy zamilkł śpiew, zaczął bezmyślnie brzdąkać na ukochanym instrumencie, dopóki nie zagrał melodii, która przyszła mu na myśl. Gdy poproszono go o bis, ponownie zagrał spontanicznie pierwszą kompozycję, którą sobie właśnie przypomniał. Pod koniec występu zorientował się, że zagrał dwa klasyczne utwory skomponowane przez świętych muzyków, pochodzących z różnych części Indii. Tytuł każdego z nich w języku twórców brzmiał identycznie: „Nikt nie jest Tobie równy”.