Rozdział 11
Światło skierowane na zachód
W Prasanthi
Nilayam po śniadaniu ludzie gromadzą się w półkolu przed mandirem – mężczyźni
po jednej stronie, kobiety po drugiej. Siadają w rzędach na czystym piasku pełni
oczekiwania. Ich uwaga skupiona jest na
drzwiach w końcu werandy, w których w każdej chwili może pojawić się
Swami.
Oczekuje się, że poranny
darszan rozpocznie się o dziewiątej,
ale nie ma pewności. Może zacząć się w każdym momencie poranka. Kiedy w końcu
pojawia się postać – jaskrawoczerwona plama na szaroniebieskim tle – w tłumie
zapada cisza podobna do tej jaka przenika świat o wschodzie słońca.
Potem Swami
rozpoczyna Swój powolny spacer wzdłuż półkola, zatrzymuje się chwilami, żeby z
kimś porozmawiać lub zakręcić dłonią i wziąć z akaszy
święty popiół, wibhuti. Od czasu do
czasu wskazuje kogoś i robi gest w kierunku werandy. Wybrana osoba wstaje
rozradowana i spieszy do mandiru, wiedząc, że otrzyma audiencję. Gdy Baba kończy
obchód, na werandzie znajduje się mnóstwo ludzi, których zaprasza kolejno do
pokoju interview, aż przyjmie wszystkich. Gdy za Swamim
zamykają się drzwi, półkole się rozchodzi. Darszan
jest skończony, a uczestnicy porannego interview zostali już wybrani. Na
podstawie jakich kryteriów wybiera się ich z tłumu? Ktoś zadał Babie to
pytanie, gdy byłem przy tym obecny.
„Patrzę w umysł i w serce”, odpowiedział.
„Widzę, kto ma pilny problem i potrzebuje pomocy”.
Są tacy, którzy nie muszą rozmawiać z Babą,
żeby otrzymać od Niego pomoc. Nie tylko Hindusi wiedzą z doświadczenia, że
błogosławieństwo, radość i konkretne rozwiązanie problemów życiowych może im
przynieść sam darszan. Słońce wschodzi
na wschodzie, ale wkrótce zaświeci w zachodnie okna. Rozmawiałem z kilkoma młodymi
ludźmi z Zachodu, na których padły promienie Światła.
Wśród nich był młody, przysadzisty Amerykanin
z czarną bródką w kształcie klina, który powiedział do mnie: „Byłem szalony. Słyszałem
głosy namawiające mnie, żebym zabijał, gwałcił i napadał młode kobiety… Wierzę,
że wokół mnie lub we mnie były demony… to było straszne!”.
„Przyjechałem do Prasanthi Nilayam i dzień w
dzień przez wiele godzin czekałem na Swamiego. Baba nigdy nie udzielił mi
interview, ale przez cały czas towarzyszyła mi Jego łaska. Mimo braku fizycznej
bliskości, doznałem mentalnej pomocy. Wiem o tym! Głosy odeszły i oczyściłem
się wewnętrznie. Zostałem uzdrowiony na zawsze!”.
Wysoki, błękitnooki Dawid Anderson z Nowego
Jorku jako student był rozczarowany pustką i obłudą życia. Rzucił koledż i
próbował znaleźć spełnienie w seksie i narkotykach. Ucieczka była tymczasowa.
Pustka, która go potem ogarnęła, była gorsza niż przedtem.
Pierwsze kroki na drodze do duchowości postawił
dzięki spotkaniu z Ramem Dassem – dr. Richardem Alpertem,
byłym psychologiem na Uniwersytecie Harvarda – który wcześniej wypróbował metody
ucieczki wykorzystane przez Dawida. Richard Alpert odnalazł prawdziwą drogę do
wyższych stanów świadomości, kiedy spotkał indyjskiego guru, Neema Karoli Babę. Po długiej rozmowie Ram Dass wysłał Davida do
Centrum Hildy Charlton
w Nowym Jorku. David słuchał tam inspirujących wykładów, medytował i ulegał
wpływom duchowości, która przywiodła go do Baby. Pozostał w Indiach przez rok.
Po powrocie pracował i zaoszczędził wystarczająco dużo pieniędzy, żeby raz
jeszcze wybrać się do aszramu Swamiego i spędzić tam kolejne sześć miesięcy.
Było to w 1974 r. i wtedy go właśnie poznałem. Przez cały ten czas David miał bardzo mały
kontakt ze Swamim – jedno grupowe interview, podczas którego nie doszło między
nimi do wymiany zdań oraz kilka słów Baby skierowanych do niego na darszanach. Mimo to zdawał sobie sprawę,
że „Baba zna jego niewypowiedziane myśli i plany”. Powiedział: „Stopniowo
zacząłem rozumieć, że najważniejsze rzeczy jakie mi się przydarzają mają
charakter wewnętrzny i duchowy”.
Mimo tego nadchodziły momenty, gdy Dawid czuł
gniew i ból, ponieważ Swami okazywał mu mało zewnętrznej uwagi. Zaczął zastanawiać
się nad wyjazdem. Ale w głębi serca wiedział, że postępowanie Baby jest
właściwe i ucieczka byłaby znakiem duchowej słabości.
Kiedy z nim rozmawiałem, dzięki surowej terapii
Baby, doszedł do wniosku: „kluczem do wszystkiego jest Miłość przez duże M. Jeśli
czuję Miłość, to nie ma znaczenia, że Baba nigdy nie patrzy w moją stronę,
ponieważ otrzymuję to, co dla mnie najważniejsze. Bez Miłości wyjechałbym stąd
z niczym, nawet gdybym otrzymał milion audiencji”.
Pomyślałem sobie, że są to mądre słowa wypowiedziane
przez młodego człowieka. Bez oczekiwanych, zewnętrznych oznak względów Swamiego,
wciąż odczuwał dotyk boskiej miłości płynącej do wszystkich.
„Jak długo jeszcze pozostaniesz tutaj?”, zapytałem.
„Około miesiąca. Potem wrócę do Stanów i
ukończę studia”.
Chciał wrócić do życia, które wcześniej odrzucił.
Teraz, gdy nosił w sercu Babę, dawne życie nabrało nowego znaczenia i głębi.
Młody Richard Bayer o wyróżniającej się
twarzy intelektualisty był kolejnym wielbicielem, który nie otrzymał osobistego
interview, chociaż spędził w aszramie dużo czasu. Lubił spisywać swoje myśli na
papierze i napisał między innymi: „Baba nigdy nie udzielił mi lekcji z filozofii
czy religii. Nie zostałem wprowadzany w żadne szczególne praktyki religijne,
ani nie otrzymałem zestawu zasad, według których powinienem żyć. Zamiast tego
uczyłem się przez obserwację. Dowiedziałem się, że współczucie, wybaczanie,
prawda, prawość i spokój płyną z wewnętrznego źródła i że każdy człowiek musi
szukać tych atrybutów w sobie.
Baba pozwolił mi obserwować jak zasypuje
ludzkość deszczem miłości oraz dał mi inspirację i siłę, aby skierować wzrok do
wewnątrz. Dowiedziałem się, że Baba może poprowadzić nas do naszego boskiego
centrum, ale jedynie tylko my, możemy pozwolić, aby to się stało”.
Poszukiwanie duchowych znaczeń połączone z
potęgą wibhuti i wiarą jest tematem
historii opowiedzianej mi przez trzydziestodwuletniego Mauricego
Barretta-Mendozę. Znany przyjaciołom z kręgu mandirowego jako „Mo”, ten wysoki,
młody człowiek ma korzenie w latynoamerykańskim katolicyzmie. Z zawodu jest nauczycielem.
W 1971 r., gdy mieszkał w Nowym Jorku, jego
kuzynka Rosa wróciła z Indii i ogłosiła promiennie: „Widziałam nauczyciela,
którego wszyscy szukamy – Sai Babę!”.
Przez następne dwa lata Mo i Rosa czytali o
Sai Babie i często o Nim rozmawiali. Zaczęli uczęszczać do centrum Hildy Charlton
i odnaleźli amerykańskiego sadhu (świętego
człowieka), który, jak mówili ludzie, przebywał z Sai Babą, chociaż sam sadhu nie potwierdził tego. Nie mówił
nic, ponieważ praktykował całkowitą ciszę i był znany jako Mouni (Cichy) Gill.
Wśród ludzi siadających przy Mounim w West Central Parku byli Mo i Rosa.
„Przebywając z nim czuliśmy ciepło i radość”.
Ostatecznie Mouni opuścił ławkę w parku i z
grupą trzydziestu naśladowców wyruszył wynajętym autobusem niewiadomo dokąd i
dlaczego. Mo należał do grupy podróżującej. Poruszając się powoli na południe
wylądowali w Meksyku. Tam Mouni pożegnał się z nimi i dalej wędrował sam.
W sierpniu 1973 r., po przeżyciu kilku miesięcy
w Ameryce Południowej, Mo otrzymał telegram, że jego matka jest ciężko chora i
przebywa w szpitalu. Czuł się z matką – dr Ofelią Mendozą – zawsze bardzo związany.
Szybko wrócił do Nowego Jorku gdzie znalazł
ją w złym stanie, odżywianą dożylnie. Powiedziano mu, że ma nowotwór
niekwalifikujący się do leczenia chirurgicznego. W rzeczywistości jej stan był
krytyczny i lekarze w każdej chwili spodziewali się zgonu. Podawali jej
hormony, żeby spowolnić rozwój choroby i odsunąć śmierć, ale nie oczekiwali
poprawy.
Rosa wciąż miała odrobinę wibhuti od Sai Baby. W towarzystwie Mo
przyniosła je do łóżka chorej razem ze zdjęciem Swamiego. Na ich prośbę dr
Mendoza zgodziła się regularnie przyjmować święty popiół. Cała trójka spędzała
dużo czasu modląc sie do Swamiego i prosząc o wyleczenie.
Niemal natychmiast po przyjęciu wibhuti nastrój psychiczny i stan
fizyczny dr Mendozy zaczęły się poprawiać. W miesiąc później została wypisana
ze szpitala, chociaż wciąż bardzo cierpiała i przyjmowała hormony.
„Gdybym poczuła się na tyle dobrze, żeby
podróżować, pojechałabym do Indii zobaczyć Sai Babę, Boską Matkę”, powiedziała
do syna. Była, jak mi powiedział, bardzo uduchowioną osobą, żyjącą praktycznie
po to, żeby służyć bliźnim.
Piętnastego grudnia 1973 r. Mo, jego matka i
Rosa znaleźli się w samolocie lecącym do Bombaju. Po nocnym odpoczynku polecieli
do Bangalore. Ponieważ Baby nie było w Whitefield, taksówką przyjechali do
Puttaparthi. W aszramie dostali pokój, w którym dr Mendoza wypoczywała wyczerpana
długą podróżą.
Mo nie mógł znaleźć słów, aby opisać jej spotkanie
następnego dniu ze Swamim. „Było zbyt poruszające, aby o nim mówić”, powiedział.
Swami powiedział, że przywiodła ją z tak daleka
wiara oraz wibhuti i że teraz
pozostaje pod Jego szczególną opieką. Podczas kilku następnych audiencji i
dzięki wibhuti Swami wzmocnił jej siły
i wspierał ją w odzyskaniu zdrowia.
Około dziewięć miesięcy po tym jak Mo
opowiedział mi tę historię w Prasanthi Nilayam, jego matka pracowała w Nowym
Jorku. „Tak, jest znów zupełnie zdrowa”, powiedział.
Kolejnym młodym mężczyzną z centrum Hildy
Charlton był Howard Levin, Żyd z inteligentnym, przenikliwym spojrzeniem, bladą
twarzą i czarnymi wąsami. Z zawodu kreślarz, mieszkał w Nowym Jorku i żył
skromnie, żeby zaoszczędzić pieniądze na długi pobyt u Sai Baby.
Po kilku rozmowach w magicznym kręgu przed
mandirem, poprosiłem go o napisanie wspomnień o tym, jak zaczął się i rozwinął
jego kontakt z Babą. Oto jego historia:
„Było to zimą 1970 r. Kiedy przeczytałem i
przestudiowałem Gitę, Wiwekanandę i kilka tekstów buddyjskich doszedłem do
ostatecznego wniosku, że na Ziemi pojawi się Boska Inkarnacja. Być może już
zstąpiła. Byłem wówczas w Indiach i pomyślałem, że to najodpowiedniejsze
miejsce na szukanie Inkarnacji, jeśli już jest. Wyobraziłem Ją sobie jako
mężczyznę podobnego do Buddy, siedzącego pod drzewem w pozycji lotosu, udzielającego błogosławieństw i
wygłaszającego dyskursy. Po długich poszukiwaniach w wielu miejscach miałem poczucie całkowitej porażki
i zacząłem się modlić o pomoc. Modliłem się tak: „O Panie! Jeśli się gdzieś
narodziłeś, proszę, pozwól mi Cię odnaleźć i pozostać z Tobą”.
Po trzech miesiącach usłyszałem, że moi
przyjaciele przebywają w Whitefield w pobliżu Bangalore i zdecydowałem, że
powinienem tam pojechać, żeby zobaczyć Sathya Sai Babę, o którego cudach
słyszałem.
W Brindawanie przechodząc przez furtkę miałem
uczucie, że to święte miejsce. Dwadzieścia minut później ujrzałem w tłumie
ludzi drobną dłoń machającą z samochodu. To było ulotne spojrzenie, ale
wystarczyło, aby poczekać na powrót Baby.
Po powrocie Baba przyszedł obejrzeć, zajmowane
przez nas w kampusie Brindawan, pokoje, w których przebywałem z grupą osób z
Zachodu. Przechodząc obok mnie zauważył: „Nowy człowiek”. Stojąca w pobliżu
dziewczyna narzekała na ból brzucha, więc Baba zmaterializował dla niej wibhuti. To był pierwszy cud, który
widziałem i wydawał mi się bardzo naturalny.
Baba powiedział nam również, że kiedy rozpoczną
się zajęcia w koledżu, zabraknie dla nas miejsca w pokojach. Zmartwiliśmy się
mając jednak nadzieję, że zaprosi nas do Swojego bungalowu. Zastanawiałem się,
czy weźmie mnie pod uwagę skoro byłem „nowym człowiekiem” – czy zrobi to także
dla mnie.
Następnego dnia przyszedł Baba i oznajmił, że
przygotował dla nas miejsce u Siebie. „To dom waszej matki. Jesteście w nim
zawsze mile widziani”. Byłem uwzględniony.
Każdego wieczoru siadał z nami i uczył bhadżanów.
Śpiewał słodkim, melodyjnym głosem. Często dawał nam owoce i słodycze – czasami
także ubrania a nawet pieniądze, gdy ich brakowało. Mieliśmy długie grupowe
audiencje, trwające nawet po trzy godziny. Pamiętam, jak pewnego dnia pochylił
się z fotela i zapytał cicho: „Czego pragniesz?”. Ktoś odpowiedział: „Twojej
łaski, Swami”. „Tak, tak – ale może także jakiejś materialnej rzeczy?”.
Wyciągnął rękę, gotowy tworzyć w chwili, gdy o coś poprosimy. Mimo to milczeliśmy.
Potem odezwał się chór głosów: „Pragniemy tylko Twojej łaski, Swami”.
Wydawał się bardzo zadowolony z tej odpowiedzi
i rozpoczął rozmowę o tęsknocie indywidualnej duszy za połączeniem się z
Bogiem. Żeby to zilustrować posłużył się przypowieściami.
Pod koniec każdej audiencji materializował
dużą garść słodyczy – zwykle słodkie kulki z ciecierzycy, ciasteczka z
kardamonem lub chałwę. Były zawsze ciepłe, jak gdyby właśnie wyciągnięto je z
pieca i wystarczały dla wszystkich. Kiedyś powiedział do mnie: „Swami kocha cię
mocniej niż tysiąc matek”.
Podczas tych pierwszych osiemnastu miesięcy
poznałem wiele stron Jego osobowości. Był naszą matką, ojcem, najlepszym
przyjacielem, Panem i Mistrzem, rozbawionym dzieckiem i surowym krytykiem. Stał
się dla nas wszystkim i wkrótce zaczęliśmy czuć, że jest treścią i sensem
naszego życia.
Byłem świadkiem wielu cudów. Pierścionki, dżapamale, wisiorki, medaliony,
słodycze, wibhuti, wszystko wydawało
się wypływać z Jego ręki w naturalny sposób, zawsze gdy sobie tego życzył.
Bardzo często nasze doświadczenia ujawniały, że zna najskrytsze myśli i uczucia
wielbicieli. Byliśmy pewni, że wie co robimy i mówimy poza zasięgiem Jego
wzroku.
W grudniu 1971 r., gdy byliśmy ze Swamim w
Madrasie, zbliżało się Boże Narodzenie. Zapytaliśmy, czy możemy śpiewać dla
Niego kolędy. Zgodził się, więc w wigilijne popołudnie przećwiczyliśmy kilka z
nich na dachu budynku, w którym się zatrzymaliśmy. Ktoś z grupy zasugerował, aby
zaśpiewać piosenkę rozsławioną przez Binga Crosbi’ego – „White Christmas – Białe
Boże Narodzenie”. Odpowiedziałem: „Nie bądź śmieszny! Swami tego nie doceni”.
Wieczorem poszliśmy na spotkanie z Babą. Ponieważ
mieliśmy śpiewać, usiedliśmy w dwóch pierwszych rzędach. Na sygnał Swamiego
zaśpiewaliśmy trzy lub cztery kolędy. Potem Baba powiedział spokojne, patrząc
na mnie z ukosa: „Zaśpiewajcie ‘White Christmas’”. Zrobiliśmy to spontanicznie
i najlepiej jak umieliśmy. Czułem się jak głupiec, ale Baba wyglądał na zadowolonego.
Kiedy Baba odwrócił ode mnie uwagę, poczułem
się przygnębiony. Wiele myśli przeszło mi przez głowę. Może Go zawiodłem? Może
jest zły z powodu moich grzesznych myśli? Było ich wystarczająco dużo, żebym
tego żałował. W rzeczywistości miałem pewność, że chodzi właśnie o to, ponieważ
często surowe spojrzenia, oddalały mnie od Niego.
Ale potem przychodził do mnie w snach i
mówił: „Nie gniewam się na ciebie”.
O co więc chodziło? Byłem zrozpaczony i
spragniony miłości jaką mnie dawniej obdarzał. Potem zacząłem coraz uważniej
przyglądać się sobie. W końcu cichy głos płynący z głębi serca zaczął zadawać
mi pytania: „Czy Swami jest tylko ciałem? Czy nie przebywa w tobie i wszędzie,
emanując miłością i słodyczą?”. Zatem w długim i bardzo bolesnym procesie
zacząłem nawiązywać kontakt i dialog ze swoim wewnętrznym Sai Babą.
W ten sposób otrzymuję wskazówki dotyczące
mojego postępowania. Istniało jednak pewne niebezpieczeństwo. Głos moich
pragnień mógł udawać głos wewnętrznego Baby. Starałem się więc upewniać, czy
pozostaję w zgodzie z naukami przekazywanymi nam przez Swamiego.
Patrzyłem na tę sytuację w ten sposób. Matka
najpierw karmi swoje dziecko piersią, ale potem przestawia je na pożywniejszy,
stały pokarm. Baba to samo robi z nami. Pielęgnuje nas i rozpieszcza, trzyma
przy sobie, ale uczy nas także, że musimy wznieść się ponad ograniczoną formę i
dostrzegać Boga wszędzie. Przejście z mleka na stały pokarm nie jest jednak łatwe.
Kiedy po raz pierwszy wróciłem do Stanów po
pobycie u Swamiego, wciąż byłem na poziomie niemowlęctwa. Czułem się od Niego
tak bardzo oddzielony, że trudno mi było zasypiać. Ale po drugim powrocie do
Nowego Jorku, po kolejnym okresie spędzonym z Babą, nie było już tak źle, czułem przy sobie Jego obecność. Podczas
trzeciego powrotu do domu, gdy Swami niemal całkowicie ignorował mnie w Indiach,
odkryłem, że nie tęsknię za Jego fizyczną formą. Czułem Go w Nowym Jorku, jak
prowadzi mnie i obserwuje każde moje działanie. Okazało się, że wszystko co się
wydarzyło, było dla mojego dobra.
Kontakt z Sai Babą dał mi solidne podstawy
wiary w Boga i wiarę, że któregoś dnia, obecne we mnie i w świecie dobro
zatriumfuje nad złem. Gdziekolwiek się udaję, czuję Jego bliskość – prowadzącą,
chroniącą i pilnującą mnie. Daje mi znaki, osobiste znaki, przypominając, że
jest zawsze ze mną.
Wierzę, że jest Boską Inkarnacją, której tak
poszukiwałem. Mogę powiedzieć, że znowu przyszedł Kriszna, ale to oczywiście
jest doświadczeniem serca. Modlę się, żebym dzięki Jego łasce zawsze czuł Go w
sobie, gdziekolwiek będę”.
Kolejnym młodym Amerykaninem, który stworzył
własną metodę radzenia sobie z ignorowaniem go przez Swamiego był Johnima,
lider kapeli Lite Storm (Burza Światła). Była to barwna grupa czworga minstreli,
złożona z dwóch młodych małżeństw, grających i śpiewających dla Swamiego własne
utwory. Kiedy ich spotkałem była to ich trzecia wizyta.
Podczas wcześniejszych odwiedzin nauczyli się wielu indyjskich bhadżanów.
Utwory, które teraz komponowali, były napełnione miłością do Boga. Były to
jednak – jak przed poznaniem Sai – nowoczesne, głośne, rytmiczne utwory, raczej
budzące lęk u starszych indyjskich wielbicieli. Wyrażały jednak bezgraniczne
oddanie i podobały się Swamiemu. Gdy grali, często siadał z nimi na scenie.
Jednym z wielu dobrych wspomnień był wieczór,
gdy Swami siedząc z nimi powiedział: „Zaśpiewajcie nową piosenkę”. Johnima w
ten sposób opowiada tę historię: „Czekaliśmy na inspirację. Potem wzięliśmy
akord i wypłynęły słowa i muzyka nowej piosenki. Była piękna, a kiedy Swami
zaczął z nami śpiewać, poczuliśmy prawdziwą błogość. Wiele osób dziwiło się
potem, że Swami przyłączył się do tworzenia nowego płynącego przez nas utworu, my
uważaliśmy to za rzecz naturalną. Przede wszystkim to On jest prawdziwym
twórcą, a my jedynie Jego kanałami. Zaśpiewaliśmy pieśń „Jesteś w moim sercu”.
Johnima i jego żona Sui-San mają córeczkę.
Żadne z nich nie chciało dziecka, ale Swami powiedział, że mają obowiązek je
mieć. Dziecko urodziło się w 1973 r., wkrótce po zakończeniu Letniego Kursu. W
dwa tygodnie później, podczas ceremonii nadania imienia, Swami nazwał ją Sai
Sangeet, co oznacza mniej więcej „Owoc Muzyki Sai”.
Któregoś dnia, widząc Sui-San opiekującą się
dzieckiem, zapytałem ją: „Czy teraz cieszysz się, że ją masz?”.
„Ze względu na Niego tak. Nie czuję jednak,
że jest moja. Czuję, że opiekuję się dzieckiem należącym do Boga”.
W rzeczywistości to właśnie robią rodzice i
byłoby dobrze, gdyby to rozumieli i pamiętali o tym.
Johnima miał samotne dzieciństwo pozbawione
przyjaciół – z wyjątkiem Jezusa, którego uważał za brata i towarzysza zabaw. Wiele
lat później, kiedy po raz pierwszy zobaczył fotografię Sai Baby w domu Richarda
Bocka w Hollywood, miał wrażenie, że jego przyjaciel Jezus zmienił się w Sai
Babę.
Podczas pobytu w Indiach muzycy zespołu Lite
Storm przez całe miesiące wygrzewali się w słońcu troskliwej opieki i uwagi
Swamiego. Ale w sposób nieunikniony, tak jak to jest ze wszystkimi, nadeszła
chwila, kiedy pieszczoty w przedszkolu dobiegły końca. W rzeczywistości przez
większość 1974 roku – w którym poznałem ich – mieli do czynienia z obojętnością
i surowym spojrzeniem Swamiego. Nie wiem co czuła pozostała trójka, ale Johnima
powiedział:
„Za każdym zmarszczeniem brwi Swamiego i za
każdą rzeczą jaką robi, kryje się miłość. Więc nawet jeśli groźnie patrzy lub
ignoruje mnie, co jest jeszcze gorsze, nie przestaję się do Niego uśmiechać”.
Wszyscy ci młodzi ludzie i inni, których spotykałem
u Sai Baby, byli dla mnie przykładami duchowego nurtu wśród młodego pokolenia
na Zachodzie. Duchowe zrozumienie, które w nich znalazłem, ponownie ilustruje
starożytną ideę, że mądrość duchowa nie zależy od wieku ciała.
Tę głęboką prawdę symbolizuje w indyjskich
świętych pismach obraz Dakszinamurtiego – młodego mężczyzny siedzącego pod
drzewem banianowym w otoczeniu sędziwych mędrców. On jest nauczycielem, oni
uczniami. Tę samą prawdę ilustrują przykłady z literatury jogicznej i doświadczenia
okultystyczne. Na przykład najwyżej w linii mistrzów Paramahamsy Joganandy był
Babadżi, który pojawia się jako młody, szesnastoletni człowiek.
Pisząc do dr Annie Besant o swoim pierwszej wizji
najdoskonalszego Jedynego, J. Krishnamurti, mający wtedy zaledwie czternaście
lat, powiedział: „Widziałem Króla i było to najcudowniejsze z doświadczeń,
ponieważ jest On chłopcem w moim wieku, najprzystojniejszym ze wszystkich
jakich widziałem, cały jaśniejący i pełen chwały, a kiedy się uśmiecha, to
jakby zaświeciło słońce”.
Zasiej
ziarna miłości w ponurych, pustynnych sercach. Wtedy kiełki miłości zazielenią
pustynię radością, kwiaty miłości napełnią powietrze aromatem, rzeki miłości z
szumem popłyną dolinami, zaćwierkają ptaki, a wszystkie dzieci będą śpiewały
pieśń o miłości…
Służenie ludziom
prowadzi człowieka do odkrycia, że Bóg jest jego własną rzeczywistością.
Sathya Sai Baba
Rozdział 12
Tajemnice uzdrawiania
Jeśli twoje
serce zjednoczy się z Bogiem, to uwolnisz się od karmy nawet w tym życiu.
Bhagawad Gita
Spacerując wzdłuż półkola podczas porannego darszanu, Swami zatrzymał się przed
kobietą z synem, siedzącą w pierwszym rzędzie. Chłopiec był kaleką – nie mógł chodzić,
a nawet samodzielnie stać.
Zobaczyliśmy jak Swami gestem ręki zaprasza
ich do mandiru. Gdy matka wstała, Swami ujął obie ręce chłopca i postawił go na nogi. Zamiast
upaść, chłopiec pozostał wbrew naszym przewidywaniom w pochylonej pozycji
stojącej.
„Idź!”, rozkazał mu Swami, klepiąc go lekko w
plecy. Chłopiec wyprostował się i ruszył w stronę werandy. W tłumie słychać
było poruszenie. Potem w ciszy ludzie przyglądali się ułomnemu chłopcu idącemu
samodzielnie i wspinającemu się na werandę. Swami podążał za nim.
Tłum się rozproszył rozmawiając o cudzie. Odszukałem
osoby znające rodzinę chłopca i lekarza, który się nim opiekował Wysłuchałem
wszystkiego co mogli mi powiedzieć i udałem się do mandiru.
Wtedy zauważyłem niewielką grupę ludzi na
czele której szedł chłopiec, z twarzą jaśniejącą radością. Za nim podążała
matka z przyjaciółmi i z życzliwymi im ludźmi. Dołączyłem do nich. W świetnym
humorze chłopiec przebiegł ostatnie metry i wspiął się po schodach, aby
zobaczyć się z ojcem.
Zostałem zaproszony do środka, więc mogłem
porozmawiać z rodzicami oraz z ich przyjaciółmi. Dowiedziałem się, że rodzina
mieszka w stanie Assam, w północno-wschodnich Indiach. W wieku sześciu lat
chłopiec zachorował na wietrzną ospę. Potem, jak powiedział ojciec, nastąpił
stan określany przez lekarzy mianem dystrofii mięśniowej – zanikiem mięśni.
Zdrowie chłopca coraz bardziej się pogarszało i w minionym roku jego syn nie
mógł już chodzić ani samodzielnie stać. Teraz miał dwanaście lat i zgodnie z
opinią lekarzy, mógł wkrótce umrzeć.
Do momentu kiedy Baba klepnął go w plecy i
powiedział: „Idź”, sytuacja chłopca była bardzo zła. Matka nie powiedziała mi,
co działo się w pokoju interview, ponieważ w obecności Pana czuła się zbyt
wzruszona. Pamiętała, że Swami powiedział do niej: „Nie martw się. Jest pod
moją opieką i wszystko będzie dobrze”, po czym
zmaterializował dla chłopca lekarstwo i wibhuti.
Kilka tygodni później w Brindawanie zobaczyłem
chłopca z matką, czekali na darszan.
Radość zmieniła mu twarz i wciąż na niej jaśniała. Wraz z możliwością poruszania
się na własnych nogach otrzymał wiele cennych wewnętrznych darów.
Z tysiąca chorych siedzących z nadzieją w
mandirowym półkolu i wzdłuż zadrzewionego podjazdu w Brindawanie, uleczonych
zostało tylko kilku. Niektórzy ludzie pytają dlaczego Baba nie uleczy
wszystkich. Niewątpliwie, podobnie jak Jezus odczuwa wielkie współczucie, ale
leczenie ludzkiego ciała stwarza złożone problemy i otaczają je różne tajemnice.
Pojawia się filozoficzne pytanie o wolną wolę.
Człowiek, jako jednostka, posiada ją w pewnym stopniu, co oczywiście wiąże się
z odpowiedzialnością.
„Uwolnię się”, powiedział duch naszych
przodków, kiedy Bóg związał go lśniącą liną. „Zatem będziesz cierpiał. Uwiedzie
cię duma i przyniesie ci śmierć”, odpowiedział głos Najwyższego. „Muszę dążyć
do śmierci, aby zdobyć życie”, stwierdził nowostworzony. Wtedy Bóg poluzował lśniącą
linę i wyzwolony duch człowieka wyruszył w świat, popełniać błędy i cierpieć
przez nie, lecz także zdobywać siłę, zyskiwać mądrość i wzrastać dzięki
cierpieniu.” Choroby i ból biorą się z ignorancji i pomyłek
człowieka. Gdyby Bóg wymazał je machnięciem ręki, wróciłyby do nas tymi samymi
kanałami niewiedzy i błędów. Dlatego Jezus powiedział do jednego z
uzdrowionych, by poszedł swoją drogą i nie grzeszył więcej. Wynika z tego, że
tylko wystrzegając się dawnych błędów możemy pozostać zdrowi.
Usunięcie wszystkich grzechów i chorób –
ignorancji i błędów – wymagałoby od Boga odebrania nam wolnej woli, którą nas
obdarzył. Człowiek nie mógłby wtedy nauczyć się lekcji, których musi się
nauczyć i rozwijać w zamierzonym kierunku.
Wydaje się, że w boskim uzdrawianiu, jakie
demonstruje Jezus i Sai Baba, zasadniczą rolę odgrywa nastawienie i postawa chorego.
Jeśli chodzi o ufność i wiarę, Jezus powiedział: „Wszystko możliwe jest dla
tego, kto wierzy”.
Wiara tak mała jak ziarnko gorczycy starcza, aby stał się cud. Jaką rolę odgrywa wiara i ufność wobec boskich
mocy? Ludzie głoszący, że ją mają, najwyraźniej się mylą, ponieważ pomimo ich
żarliwych aktów wiary i modlitw nie zostają uzdrowieni. Z drugiej strony są
ludzie cudownie uwolnieni od chorób, mimo tego, że ich wiara jest słaba lub
wcale nie istnieje.
Zatem wiara i ufność są ewidentnie poza umysłem.
Nie są efektem racjonalnego myślenia, ale wewnętrznego doświadczenia lub być
może stopniowo zdobywanej wiedzy należącej do nieświadomych obszarów umysłu. Tam
może się znajdować nasze ziarenko gorczycy, choć racjonalny umysł nie ma o tym
pojęcia.
Młoda pani antropolog z Ameryki twierdzi, że
na zawsze straciła wiarę, została mimo to uleczona. Przebywała w Indiach przez
trzy i pół roku, przeważnie u Sai Baby szukając prawdy o życiu. Przez długi
czas cierpiała, ale nauczyła się kilku ważnych lekcji o rozwoju duchowym i przyjęła
imię „Om”. Kiedy ją poznałem, mieszkała w jaskini w pobliżu Puttaparthi i
spisywała świadectwo swoich cierpień oraz cudownych uzdrowień, ofiarowywanych
jej przez Babę. Oto wyjątek z jej wspomnień:
„Zaczęło się od walki z dyzenterią wywołaną
przez ameby. Baba powiedział wielbicielom z zagranicy, że umarłam i przez
chwilę rzeczywiście nie czułam ciała. Kiedy wróciłam do świadomości cielesnej,
w mojej psychice nastąpiły zmiany. Przedtem walczyłam o zdrowie, ale teraz nie
dbam o to czy będę żyła czy umrę. Wyzdrowiałam”.
W przytoczonych poniżej fragmentach kiedy
pisze, że Swami kazał jej coś robić, ma na myśli wskazówki przesyłane jej telepatycznie.
„Baba powiedział do mnie: ‘Koniec z lekarzami.
Ja będę twoim lekarzem’. Kiedy w kilka miesięcy później złamałam nogę i
przebywałam godzinami w swoim pokoju przerażona i cierpiąca, obecna we mnie
antropolożka uświadamiała sobie trudną sytuację wynikającą z niezłożonych
kości. Powoli przyzwyczajałam się do myśli, że do końca życia pozostanę kaleką.
Ból był nieznośny i płakałam przed zdjęciem Baby, błagając Go o pomoc.
Natychmiast odpowiedział: ‘Poddaj się fizycznie,
chodź utykając, jak w filmie postrzelony człowiek’. Moje ciało było bardzo spięte
walcząc z bólem. Ale zrobiłam to. Utykałam, ale poddałam się całkowicie bólowi.
Wtedy ból zniknął. Przez dziesięć dni noga była złamana, ale już mi nie
dokuczała. Kiedy Baba uzdrowił ją na bhadżanach, poczułam żal, ponieważ wraz z uleczeniem
ciała powróciła ograniczona świadomość.
Potem dostałam zapalenia wątroby i byłam
bliska obłędu. Rozumiałam, że muszę się poddać, ale umysł tłumił tę myśl. Baba
ponownie tym pokierował i wyleczył mnie po dwóch tygodniach. Następnie zapadłam
na malarię. Przez trzynaście dni nie przyjmowałam pokarmów ani płynów. To dla
mnie najważniejszy cud Baby. Utrzymywał mnie przy życiu wibracją dźwięku ‘Om’, zanurzając
mnie w tym dźwięku kilka razy dziennie. A potem nastąpiło kolejne
natychmiastowe uleczenie.
Pojawiło się jeszcze wiele lżejszych chorób, ale
wszystkie zostały szybko uleczone. Ubiegłej wiosny w wypadku samochodowym doznałam
pęknięcia czaszki. Mój umysł wołał Babę na pomoc. Zapewnił, że mnie uleczy, ale
nie powiedział kiedy.
Odmówiłam pójścia do szpitala i po półgodzinnej
naradzie wsiadłam do autobusu i pojechałam do miejsca przeznaczenia. Była to
bardzo długa podróż.
Baba polecił mi wycofać świadomość do centrum
bólu. Dopóki się tam znajdowałam, byłam w stanie znosić cierpienie, ale nawet
najmniejsze rozproszenie uwagi łączyło się z nieznośnymi katuszami. Jednak po
wielu, wielu godzinach spędzonych w autobusie, kiedy starałam się ze wszystkich
sił wypełnić instrukcje Baby, nastąpiło kolejne natychmiastowe uzdrowienie.
Wywołało to oczywiście wielkie poruszenie wśród pasażerów i u kierowcy autobusu”.
Jakiś czas później, dzięki wibhuti, została uleczona z wrzodów
żołądka i „od tej pory”, jak napisała, „moją sadhaną stało się słuchanie wewnętrznej wibracji dźwięku Om i nie
zachorowałam. Doświadczenia uzyskane podczas długich serii chorób wynikały z
całkowitej utraty wiary i przyjęcia negatywnej postawy. Baba kierował do mnie
przesłanie, żebym zgodnie z boską wolą ‘poddała się i była gotowa na ciągły ból
lub na wyleczenie, a nawet na pozostanie kaleką, nie dokonywała oceny i tym
samym neutralizując presję’”.
W rzeczywistości taką miała wiarę, jaką opisał
Swami: „Wiara to stan poza wszelką pewnością i wątpliwościami, nieporuszony
żadną zmianą. To stan równowagi, w którym kończą się wszelkie cierpienia”.
Zakończyła słowami: „Sai Baba jest bezgraniczną
i bezwarunkową miłością. W zamian prosi tylko o szczerość. Jeśli potrzebujemy pomocy,
wystarczy o nią poprosić, choć często nie musimy robić nawet tego”. Czymże jest
taka postawa jak nie wiarą?
W odpowiedzi na pytanie nowojorczyka, Baba
powiedział kiedyś: „Czy myślisz, że konfrontowałbym cię z bólem, gdyby nie było
ku temu powodów? Otwórz serce na ból, tak jak je otwierasz na przyjemności,
ponieważ taka jest moja wola i służy twojemu dobru. Powitaj ból jako wyzwanie.
Nie odwracaj się od niego. Skieruj uwagę do wewnątrz, czerpiąc stamtąd siłę aby
go znieść i odnieść korzyść”.
Chodzi też o drażliwe pytanie o karmę. Niektórzy
religijni ludzie na Wschodzie traktują ją jako potężne prawo wyznaczające
nieuniknioną karę za niewłaściwe postępowanie w poprzednich wcieleniach.
Większość religijnych ludzi na Zachodzie w to nie wierzy.
Nasze charaktery posiadają pewne skłonności,
które wnosimy w nowe życie. Filozofia wedyjska naucza, że są one efektem czynów
i stylu życia w poprzednich inkarnacjach. Nawet jeśli wydaje się nam, że
niektóre z nich odziedziczyliśmy po rodzicach, to prawdopodobnie są nadal karmiczne,
w tym sensie, że nasi rodzice zostali specjalnie wybrani do przekazywania
skłonności, które są związane z naszą karmą.
Karmiczne predyspozycje do niewłaściwego
postępowania można wyeliminować dwoma sposobami. Po pierwsze, poprzez ból i cierpienie
uczące nas lekcji, których musimy się nauczyć. Tylko wtedy zmieni się nasze
usposobienie i wymażemy złą karmę. Po drugie, poprzez całkowite poddanie się
Bogu, co przyniesie nam wyzwolenie. Poddanie się Bogu polega na odnalezieniu
prawdziwej Jaźni i wprowadzeniu zasadniczych zmian w charakterze, a to usunie wszelkie
złe skłonności. W terminologii chrześcijańskiej brzmi; odkupi nasze grzechy i
skłonność do grzechu.
Jeśli karmiczne inklinacje do złego postępowania
i złego sposobu życia pozostaną niezmienione, to leczenie chorób fizycznych nie
przyniesie oczekiwanych skutków, pozostają one znakiem wewnętrznej
‘niedyspozycji’ lub dysharmonii.
Z tajemniczych powodów Baba wyleczył męża kobiety
z Delhi, nazywanej przez Arnolda Schumana Aszą. Jej mąż umierał na
nieoperacyjny nowotwór uszu i gardła. Asza przyjechała do Puttaparthi błagać
Babę o jego zdrowie. Poddała się wielu wyrzeczeniom i Baba w końcu spełnił tę
prośbę. Jej mąż wrócił do pracy w biurze. Ale osiemnaście miesięcy później
znalazł się w szpitalu z powodu raka płuc i zmarł w trzy miesiące później.
Generalnie, jeśli choroba ma charakter karmiczny,
a w nas nie dokonały się wewnętrzne zmiany konieczne do wyeliminowania resztek
karmy, Baba nie uleczy choroby. Jeśli czasami odstępuje od tej zasady i
obdarowuje nas chwilową ulgą, wskazuje to tylko na miłosierdzie Boskiej Matki.
Sai Baba nie mówi wiele na temat karmicznej
natury chorób, być może dlatego, że hinduiści i buddyści przywiązują do niej
zbyt dużą wagę, czasami jednak wskazuje na znaczenie tego czynnika.
Dr D.C. Pani, indyjski lekarz pracujący w
Waszyngtonie, był przez ćwierćwiecze wielbicielem Śirdi Sai Baby. Kiedy w 1969r. usłyszał o Jego reinkarnacji jako Sathya Sai Baba, zaczął się modlić do obu
form Bhagawana o uwolnienie jego żony od wyniszczającego jej organizm
artretyzmu. Widząc Sathya Sai Babę we śnie pomyślał, że to tylko zwykły sen i
modlił się: „Jeśli to naprawdę byłeś Ty, Swami, to proszę, przyjdź ponownie”.
Baba przyszedł tej samej nocy w kolejnym śnie i dr Pani uwierzył.
Gdy tego samego roku odwiedził Puttaparthi,
Baba powiedział: „Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do ciebie we śnie nie
uwierzyłeś i musiałem przyjść po raz drugi”.
Podczas ich pobytu w Indiach, Swami wzbudził
głęboką radość i umocnił wiarę zarówno w dr. Pani jak i w jego okaleczonej
żonie. Swami stwierdził, że jego żona, będąca również lekarzem, „musi przerobić
jeszcze więcej karmy. Jej stan zdrowia się poprawi i będzie mogła funkcjonować”.
Dzięki łasce Sai, małżeństwo uzyskało wewnętrzną siłę, aby znosić cierpienie i
smutek.
Młody Subrata Das, syn Banamali Das, byłego
rzecznika generalnego w Zachodnim Bengalu, zachorował na reumatoidalne
zapalenie stawów, podczas studiów na Uniwersytecie w Cambridge. Był to 1962
rok. Leczono go w Anglii i w Indiach głównie kortyzonem i zastrzykami ze złota.
Wciąż jednak poruszał się z bólem o kulach, a lekarze byli przekonani, że jego
stan nie ulegnie poprawie.
W 1973 r. przywieziono go do Prasanthi Nilayam.
Podczas pierwszej audiencji Baba ofiarował mu tyle boskiej matczynej miłości,
że Subrata rozpłynął się we łzach. Nieświadomy bólu wyszedł bez kul z pokoju
interview, a czekający na zewnątrz tłum krzyczał z radości. Jednak kiedy
Subrata wrócił do swojego domu w Kalkucie, wątpliwości zaczęły dręczyć jego
umysł, wiara osłabła, a jego stan pogorszył się.
„Jestem niewiernym Tomaszem”, oskarżał się ze
smutkiem. Rozmawiałem z nim w 1974 roku, dwanaście miesięcy po jego spektakularnym
uzdrowieniu. Wciąż nie używał kul, ale bolesne ślady choroby były obecne. Czuł,
że to jego karma i że nie ma niezbędnej wiary, aby ją ostatecznie pokonać.
„Więc nie jesteś do końca wyleczony?”, zapytałem.
„Nie, ale bardzo mi się poprawiło. Lekarze
mówią, że po takiej ilości kortyzonu powinienem już nie żyć, co wskazuje, że
Swami się mną opiekuje. Jednak największym cudem są zmiany jakie zaszły w moim
sercu i w umyśle. Dzięki Bogu, że mam tę chorobę, ponieważ przywiodła mnie do
Sai Baby!”.
Czy Irę Ramakrisznę z Terriczerry w Kerali spotkał
w kwietniu 1970 r. straszliwy hiobowy test, czy też była to karma? Jej wiara rozwinęła
się w oparciu o cuda Swamiego, jakich doświadczyli bliscy członkowie jej
rodziny. Czuła się w pobliżu Pana zadowolona, radosna i bezpieczna. Wtedy spadł
cios.
Był wczesny ranek. Jechała taksówką na darszan
Swamiego. Towarzyszył jej syn z żoną i córka. Na odludnym odcinku wiejskiej
drogi ulegli poważnemu wypadkowi. W opisie zdarzenia nie wyjaśnia co
spowodowało wypadek, ale po prostu stwierdza, że kiedy odzyskała świadomość,
wszyscy inni byli nieprzytomni, martwi lub ciężko ranni. Droga była pusta,
nigdzie żywego ducha.
„Byłam jak szalona. Krzyczałam i krzyczałam. Gdy
się uspokoiłam, zaczęłam wzywać na pomoc Babę. W ciągu niecałych pięciu minut
nadjechał autobus, dwa policyjne radiowozy i trzy samochody, jak gdyby przysłał
je Bóg”.
Kiedy z auta wyciągnięto poszkodowanych
okazało się, że jej syn nie żyje, a córka i synowa mają ciężkie obrażenia i są bliskie
śmierci. W pojazdach, które nadjechały, znalazło się wystarczająco dużo
miejsca, żeby przewieźć je wygodnie do szpitala w Bangalore.
Pani Ramakriszna i jej córka przebywały w
szpitalu przez kilka miesięcy. Synowa, będąca żoną zaledwie od pół roku, miała
złamany kręgosłup i sparaliżowane ciało. Kierowca auta doznał wielu złamań.
Podobnie jak przyjaciele Hioba, namawiający
go, aby przeklął Boga kiedy cierpienia stały się nieznośne, tak wielu
przyjaciół pani Ramakriszny radziło jej, żeby przestała wielbić Babę, zwłaszcza,
że tragedia zdarzyła się w chwili, kiedy jechała się z Nim spotkać.
Ale po trzymiesięcznym pobycie w szpitalu
panie ukończyły przerwaną podróż do Whitefield, tym razem w ambulansie pod
opieką pielęgniarek ze szpitala. Córce właśnie usunięto gips, ale synowa była
sparaliżowana. Baba wszedł do karetki i obsypał je miłością i
błogosławieństwami. Powiedział, ze teraz wszystko będzie dobrze i za kilka lat
jej synowa znowu będzie chodzić. (Kiedy pani Ramakriszna opowiadała mi o tym
cztery lata później, jej synowa zaczęła się trochę poruszać.)
Po wypadku styl życia pani Ramakriszny uległ
zmianie. Jeszcze mocniej ufała Babie i często odwiedzała Prasanthi Nilayam.
Była zadowolona ze spokojnego życia, ponieważ mogła oddawać się pasji ogrodniczej
i praktykować obecność Boga we wszystkich swoich działaniach. Kiedy w jej życiu
i w życiu rodziny pojawiały się nieuniknione kryzysy, otrzymywała zawsze boską
pomoc. Czasami Baba pojawiał się w jej snach, dając jej rady i wsparcie. Często
Jego pomoc miała znamiona cudu.
Karmiczne ciosy mogą być i są często sprawdzianem
wiary. Jak Hiob, pani Ramakriszna przeszła ten sprawdzian i dostąpiła
oczyszczenia. Chociaż straciła syna w tragicznych okolicznościach, to otrzymała
coś bezcennego – większą świadomość boskiej miłości i nieustanną obecność Bhagawana
w jej życiu.
Podczas interview, na które został zaproszony
dr Gokak, Iris i ja, wprost zapytałem Swamiego, dlaczego jedne osoby uzdrawia,
a inne nie. Miałem nadzieję, że ofiaruje mi klucz do tej tajemnicy. Jego
odpowiedź była głęboka i niełatwa do zrozumienia. Przedyskutowałem ją z dr. Gokakiem
i przedstawiam wam parafrazę tego, co Baba próbował przekazać, mając na uwadze
stopień zrozumienia jaki w tamtej chwili osiągnąłem.
Słońce świeci dla każdego. Mogą je zasłaniać
obłoki, ściany lub inne przeszkody, lecz mimo to świeci. W ten sam sposób boska
miłość jaśnieje dla każdego, chociaż może się kryć za chmurami i ścianami
stanów psychicznych niedopuszczających do jej przyjęcia.
Boska miłość płynąca z Awatary Sai jest pozytywną
mocą; w rzeczywistości jest to wielka pozytywna moc wszechświata. Jeśli zdoła dotrzeć
do bieguna ujemnego osoby chorującej, łączy się w całość i wtedy następuje uzdrowienie.
Z drugiej strony, jeśli pozytywna moc jest blokowana przez mury ego lub przez
emocjonalną czy umysłową przeszkodę, nie dochodzi do połączenia ani
uzdrowienia. Jeśli choroba na charakter tymczasowy, natura leczy ją na swój własny
sposób i we właściwym czasie. Lecz jeśli jest przewlekła, karmiczna i uporczywa,
to może ją usunąć jedynie otworzenie się na pozytywną moc boskiej miłości. Ta
miłość, jeśli zostaje przyjęta, wypala dawną karmę i karmiczne skłonności.
Ponieważ wszyscy jesteśmy w jakiś sposób
chorzy, musimy poszukać w sobie uwarunkowań oddzielających nas od boskiej
miłości. Tak jak negatyw przyjmuje światło nie broniąc się przed nim, tak my
powinniśmy otworzyć się na przepływ boskiego światła. Dla wielbicieli Sai, Baba
jest świętą Soczewką, przez którą przepływa światło i miłość. W końcu każdy
odkryje, że soczewką miłości do uzdrawiania małego ja czyli śmiertelnego umysłu
i ciała, jest jego własna, duchowa i nieśmiertelna Jaźń. Człowiek nazywany poczwarką,
z jednej strony jest negatywny, tymczasowy, pełen sprzeczności oraz niespokojny,
a z drugiej pozytywny, jest nieśmiertelną Jaźnią. To lekcja, na którą kładzie
nacisk Baba.
Być może
mówicie, że karma z poprzednich wcieleń musi zostać przerobiona w tym życiu i
że łaska was od tego nie uwolni. Najwidoczniej ktoś nauczył was w to wierzyć.
Ale upewniam was, nie musicie tak cierpieć z powodu karmy.
Kiedy
torturuje was ostry ból, lekarz robi wam zastrzyk z morfiny i nie czujecie już
bólu, chociaż pozostał w ciele. Łaska jest jak morfina – nie odczuwacie
cierpienia, chociaż przez nie przechodzicie. Bóg może całkowicie wybawić was od
konsekwencji, jak to zrobiłem dla wielbiciela porażonego udarem mózgu i atakiem
serca, które wziąłem na siebie w tygodniu Guru Purnima.
Sathya Sai Baba
tłum. J.C.
Akasza – eter, w filozofii
hinduskiej najsubtelniejszy z żywiołów, bezmiar kosmosu, esencja wszystkiego co
nie stworzone i wieczne. Dr Richard Alpert – wybitny psycholog, prowadził na Harvardzie badania
nad ludzką świadomością, szczególnie nad chemikaliami psychodelicznymi. Ze
względu na kontrowersyjny charakter badań został zwolniony. Hilda Charlton (1906 – 1988 r.) – nauczycielka duchowa, autorka,
tancerka i uzdrowicielka. Przez 26 lat uczyła w nowojorskich kościołach
modlitwy i medytacji, opierając się na podstawowych zasadach głoszonych przez
religie świata. Mówiła o znaczeniu dawania i przebaczania w życiu, o bezwarunkowej
miłości oraz o pamiętaniu o Bogu. Minstrel – śpiewak i recytator poezji w XIII-XIV w. w Europie
Zachodniej. Cytat z dzieła Elphasa Levi’ego, francuskiego masona i autora ksiąg o magii. Ewangelia wg. św. Marka, 9:12