Zaproszenie
do napisania tego artykułu było dla mnie wielką niespodzianką, wielką radością,
jak również wielkim wyzwaniem. Muszę przyznać, że miałam tendencję do
oddzielania życia duchowego od pracy. Patrzyłam na swoje studia i myślałam, że
są bez znaczenia, dopóki Swami nie pokazał mi, że był ze mną w każdym momencie
mojego studenckiego i zawodowego życia. Usłyszałam kiedyś jak mówi do
studentów: „No shares[1],
Iwant
you to remember no shares”. [Żadnych akcji. Chcę, żebyście zapamiętali:
żadnych akcji”.] „Swami, przyrzekamy, że nie będziemy grali na giełdzie ani nie
uzależnimy się od papierów wartościowych” – odpowiedział jeden ze studentów. „Nie, nie o to chodzi” – odrzekł Swami. ”Żadnych podziałów, nie twórzcie podziałów,
nie oddzielajcie Boga od nikogo i od niczego. Bądźcie z Bogiem w stu procentach,
jedynie z Bogiem. Nie istnieje podział na życie boskie i doczesne. Nie dzielcie
dnia na czas poświęcony Bogu i na czas przeznaczony dla was. Traktujcie każdą
pracę jako zajęcie Boga, bo cały wasz czas jest czasem Boga”. Oczywiście
nie uważa On, by wolno nam było lekceważyć ziemskie obowiązki. Mówi: „Wykonujcie swoje powinności w świecie, angażujcie
się w pracę zawodową, dbajcie o rodzinę, ale czyńcie to wszystko w imię Boga i
ze względu na Boga. Takie znaczenie ma słowo ‘nie dzielcie”. Jego
miłość jest magnesem, który przyciąga nas coraz bliżej celu. To Jego
niewypowiedziana słodycz skłania nas do powrotu do domu. Pamiętam jak siedziałam
kiedyś w wiedeńskim lesie, zastanawiając się nad esencją nauk Baby. Przeprowadziłem
z Nim krótką rozmowę. „Proszę, Swamidźi, powiedz mi, która ścieżka duchowa jest
najlepsza? Jak mogę do Ciebie dotrzeć?”. Kiedy spojrzałam na ziemię, zobaczyłam
kawałek sznurka, który ułożył się w słowo MIŁOŚĆ?! „Miłość pokornie służąca
jednej z wielu manifestacji Jego bezkresnej Istoty” – pomyślałam. Był
to również niewątpliwie cel brata Wawrzyńca. Pozwala nam tego posmakować w
swojej zachwycającej książeczce zatytułowanej „Praktykowanie obecności Boga”.
Zaczynając tę pracę zwrócił się do Pana z synowską wiarą: „Mój Boże, ponieważ
jesteś ze mną, muszę teraz – aby być posłusznym Twoim rozkazom – wykorzystywać
umysł w sprawach świata zewnętrznego. Błagam o łaskę Twojej nieustannej obecności
i o to, bym z Twoją pomocą cały czas się rozwijał. Przyjmij wszystkie owoce mojej
pracy i wszystkie moje uczucia”. Później dodał: „Dla mnie czas pracy nie różni
się od czasu przeznaczonego na modlitwę. W hałasie i stukocie mojej kuchni,
kiedy kilka osób na raz wzywa mnie w różnych sprawach, przebywam z Bogiem w równie
wielkim spokoju, jak wtedy, kiedy klęczę przed Świętym Sakramentem. Doprawdy, czasami moja wiara staje się tak jasna, że zatracam
się w niej. Wtedy wstaje dzień bez jednej chmurki, niekończący się, wspaniały
dzień do życia”. Brat Wawrzyniec żył słowami Swamiego, głoszącymi, że praca
jest wielbieniem Boga. My również mamy szansę nasycania duchowością zwykłej,
codziennej i pracowitej egzystencji, aby praktykować i ewentualnie doświadczać
jedności wszystkiego. Pamiętam,
że kiedy miałam trzy latka, przyjaciel rodziców zapytał mnie, co chcę robić
kiedy dorosnę. Odpowiedziałam bez wahania: „Chcę leczyć dzieci”. Być może w tym
czasie wciąż jeszcze miałam wgląd w przyszłe moje życie. Potem go straciłam.
Kiedy miałam dwanaście lat zobaczyłam film poświęcony psychoanalizie oraz życiu
Freuda, Adlera i Junga. Byłam głęboko poruszona i podekscytowana. Nie mogłam
spać przez całą noc i postanowiłam, że właśnie tym chcę się zająć. Gdy stałam
się nastolatką, ze wzlotami i upadkami przypisanymi do tego wieku, medycyna straciła
dla mnie urok. Bardziej interesująca wydała mi się filozofia, z jej pytaniami o
ludzką egzystencję oraz sztuka, języki obce i literatura. Po skończeniu szkoły
spaliłam podręczniki, absolutnie przekonana, że nigdy więcej do nich nie
zajrzę. Zdecydowałam, że będę studiowała literaturę i filozofię i poświecę
życie muzyce. Ale tak się nie stało. Przeznaczenie rozsnuło swoją niewidzialną
sieć i ścieżka, którą kiedyś postanowiłam pójść, została nasycona światłem. Latem,
po egzaminach końcowych i przed testem na prawo jazdy, musiałam wziąć udział w
zajęciach udzielania pierwszej pomocy. Podczas wykładu wygłoszonego przez
lekarza poczułam bardzo silne wewnętrzne upomnienie i wiedziałam w jakiś
sposób, że to moja droga, że moje życie związane jest z medycyną. Choć bardzo
pragnęłam podążyć za swoimi skłonnościami, to czułam, że nie ucieknę przed przeznaczeniem. Skończyłam
szkołę i czekały mnie długie letnie wakacje. W tym czasie moi rodzice byli na
urlopie we Włoszech i pojechałam ich odwiedzić. Pewnego wieczoru, gdy siedząc
na plaży patrzyłam w gwiazdy, spłynęło w moją stronę światło i otrzymałam
wiadomość, że muszę studiować medycynę. Ta informacja była wyraźna, prosta i
nie budziła wątpliwości. Wtedy po raz pierwszy świadomie obserwowałam rękę Boga
prowadzącą mnie przez życie. Ku zdziwieniu wszystkich zaczęłam tej jesieni
studiować medycynę. Najpierw jednak musiałam zająć się chemią. Możecie sobie
wyobrazić, jak byłam z tego powodu nieszczęśliwa! Wiedząc, że nie ma przed tym
ucieczki, od razu i niechętnie zaczęłam się uczyć do egzaminu. Prawdopodobnie
poszłoby mi lepiej, gdybym praktykowała ulubione powiedzenie Swamiego: „Szczęście nie polega na tym, że robisz to,
co lubisz, ale na lubieniu tego, co musisz zrobić”. Kiedy
nadszedł dzień egzaminu byłam bardzo zdenerwowana, ponieważ przygotowałam się jedynie
z niektórych tematów. Wchodząc po schodach spotkałam dziewczynę, której nigdy
przedtem nie widziałam. Ona również czekała na egzamin. Wyjaśniła mi jedno z
zagadnień, które później znalazło się w teście. Wychodząc z egzaminu czułam, że
nie zdałam. Spojrzałam w niebo i powiedziałam do naszego drogiego Pana: „Jeśli
naprawdę chcesz, żebym studiowała medycynę, to proszę, pozwól mi zdać ten
egzamin. Przyjmę to jako znak od Ciebie i przyrzeknę, że do końca studiów będę
przygotowana i zrobię wszystko, żeby Cię zadowolić”. Kilka dni później, kiedy podeszłam
do tablicy, żeby sprawdzić wyniki, uświadomiłam sobie, że minimalna, wymagana
liczba punktów została obniżona i że przeszłam z najsłabszą dopuszczoną oceną.
Nie było miejsca na wątpliwości. To była droga przeznaczona dla mnie i w nadchodzących
latach naprawdę ciężko pracowałam. Dwa
lata później, latem 1983 r., rodzice pozwolili mi wyjechać za granicę. Nie
zgodzili się na wyjazd do Indii, o którym marzyłam od dłuższego czasu, ale
powiedzieli, że mogę z przyjaciółką pojechać do Stanów i odwiedzić jej
rodziców. Nie wiedziałam w tym czasie, że moje pragnienie wyjazdu do Indii
wynikało z ukrytej tęsknoty za duchowością. Ale Bóg może przyjść do nas wszędzie.
Nie ograniczajmy Go. W Ameryce spotkałam ludzi, którzy ukazali mi całe duchowe
spektrum Indii i czułam, że nieświadomie odkryłam to, czego szukałam. Przestudiowałam
‘Autobiografię Jogina’ napisaną przez Joganandę, ‘Ewangelię Śri Ramakriszny’ i
prace Wiwekanandy. Gdy wróciłam do domu byłam wegetarianką zainteresowaną
tematami duchowymi i już nie odnajdowałam się w grupie dotychczasowych przyjaciół. Pozbawiona
towarzystwa modliłam się o satsang i zostałam w cudowny sposób skierowana do aśramu
prowadzonego przez bardzo niezwykłą kobietę, Guru Anandę oraz przez jej
adoptowanego syna, Swamiego Wajuanandę. Studiowała u ucznia Swamiego
Brahmanandy, znanego wyznawcy Śri Ramakriszny Paramahansy. Była jasnowidzącą i
prowadziła w Wiedniu aśram, w którym uczyła medytacji i jogi. Ona i jej adoptowany
syn posiadali rozległą wiedzę, a także wspaniałą bibliotekę ze wszystkimi
starożytnymi świętymi pismami oraz z pracami Joganandy, Ramany Maharisziego,
Wiwekanandy i Śri Ramakriszny, żeby wymienić choćby kilku. Wszystko było za
darmo. Przychodząc tam na popołudniowe wykłady czy medytacje, mogliśmy przynieść
ze sobą jedynie pojedynczy kwiat lub owoc. Doskonale pamiętam pewne zdarzenie.
Spytała mnie, czy przygotowuję się solidnie do czekającego mnie egzaminu. „Cóż”
– odpowiedziałam – „coś już zrobiłam, ale wciąż jeszcze mam bardzo dużo czasu”.
Powiedziała: „Nie jestem tego taka pewna, ponieważ pokazano mi, że egzamin nie
odbędzie się, jak myślisz, pod koniec lipca, ale dwudziestego czerwca”. Nie
uwierzyłam jej. Ale tydzień później zobaczyłam swoje nazwisko na tablicy,
dokładnie przy tym terminie egzaminu! Jej pełne pocieszenia słowa, żeby „zrobić
wszystko, co możliwe, a resztę pozostawić Bogu” dodały mi odwagi. Czas pokazał,
że wszystko przebiegło pomyślnie i dokładnie tak jak przewidziała. Chociaż
już wcześniej słyszałam od przyjaciółki o człowieku żyjącym w Indiach, który
czyni cuda, to dopiero wiosną 1984 r., w aśramie Guru Anandy, zobaczyłam
po raz pierwszy zdjęcie Baby i usłyszałam o Jego misji. Pewnego dnia spojrzałam
na nie i wyznałam w myślach, że jeśli to wszystko co o Nim słyszę jest
prawdziwe, to wiem, że będę tęskniła za chwilą, gdy będę mogła Go zobaczyć.
Będę czekała na znak wezwania. Dwa lata później miałam sen, w którym zobaczyłam
nieznanego mi starca. Siedział na kamieniu na rozstaju dróg, ze skrzyżowanymi
nogami i głową owiniętą kawałkiem materiału. Jego widok napełnił mnie ogromną
radością i błogością. Powiedział do mnie: „Czekam na ciebie na południu Indii”.
Natychmiast się obudziłam z cudownym, nowym uczuciem błogości, towarzyszącym mi
przez cały dzień. Wiedziałem, że chociaż ten człowiek we śnie nie wygląda jak
Sathya Sai Baba, to jednak było to Jego wezwanie. Możecie sobie wyobrazić jak
byłam zdziwiona dowiedziawszy się później, że był to Shirdi Sai. Następnej
nocy, ponownie we śnie, otrzymałam szczegółowy plan uwzględniający każdy krok
mojej pierwszej podróży do ukochanego Bhagawana. Zobaczyłam ludzi, którzy mi
pomogą oraz dowiedziałam się, że mogę przygotować jedynie bagaż podręczny.
Ujrzałam mnóstwo detali, które potem okazały się przydatne. Tydzień
później, w sierpniu 1986 r., siedzieliśmy z tatą w samolocie lecącym do
Indii. Dostaliśmy miejsca przeznaczone dla załogi, ponieważ samoloty Air India
były tym razem przepełnione. Dokładnie to zobaczyłam we śnie. Jakże ogromie
byłam poruszona! Czułam, że wracam do domu po długiej nieobecności. W
drodze do Baby wybraliśmy się na krótką pielgrzymkę przez Indie i mieliśmy
szczęście spotkać Matkę Teresę z Kalkuty. Pozostawiła w naszych sercach głęboki
ślad. Myśl dnia, napisana na tablicy w domu Matki, brzmiała następująco: „Daj
cokolwiek, On przyjmie i bierz z uśmiechem to, co ci daje”. Każdy szczegół w
otoczeniu Matki nosił w sobie jej ducha. Nigdy
nie zapomnę czego mnie nauczyła. Wzięła mnie kiedyś za rękę i dotykając pojedynczo
każdego palca powiedziała: „Zrobisz to dla mnie – tak powie Jezus pewnego dnia”.
Bardzo głęboko odczułam jej słowa. Naprawdę żyła swoimi naukami. Głosiła tylko
to, co wypraktykowała i dlatego jej słowa są tak cenne i znaczące. „Służenie
człowiekowi jest służeniem Bogu”. My, jako lekarze, otrzymujemy wyjątkową
sposobność wykonywania z pokorą naszych obowiązków, jako ofiarę dla Boga. Kiedy
samolot wylądował w Bangalore, miałam wrażenie, że został mi zdjęty z pleców
wielki ciężar. W drodze do Indii czytałam książkę Samuela Sandweissa „Sai Baba,
Święty i Psychiatra” i nie mogłam powstrzymać łez. Czekaliśmy niecierpliwie,
żeby dotrzeć do Prasanthi Nilayam, naszego celu. Mijając
furtkę czułam, że wróciłam do domu po długim wygnaniu. Czekałam na to całe
życie. W tamtej chwili przebiegła mi przez głowę zadziwiająca myśl. „Sam moment
dotknięcia tej świętej ziemi wart jest wszystkich trudności życia”. Czas
spędzony z Babą był pełen niesamowitych doświadczeń, że nawet nie starałam się
ich zrozumieć. Jedną z tych niezwykłych rzeczy,
mających miejsce podczas mojego pobytu w Prasanthi Nilayam, był sen podarowany
mi przez Sai Babę, w którym wygłaszał wykład o C.G. Jungu, znanym szwajcarskim
psychoanalityku. Słuchając Go byłam tak podekscytowana jak w dzieciństwie,
kiedy po raz pierwszy oglądałam film dokumentalny o Freudzie, Adlerze i Jungu.
Podnosiłam rękę i zadawałam Swamiemu pytania na temat niezrozumiałych dla mnie
zagadnień. Te same pytania i odpowiedzi odnalazłam wiele lat później w biografii
Junga. Gdy wróciłam do domu po tej pierwszej podróży, mój przyjaciel, myśląc że
może mnie to zainteresować, dał mi listę numerów telefonicznych do
psychoanalityków wzorujących się na Jungu. To było nadzwyczajne, ponieważ do
niedawna ani Towarzystwo im. Junga, ani psychoanalitycy nie byli wymieniani w
książce telefonicznej. Było to dla mnie potwierdzenie, że powinnam wziąć udział
w zajęciach szkoły Junga. Minęło wiele lat zanim to marzenie się spełniło. Pod koniec studiów wydarzyło się
coś niezwykłego. Przeoczyłam ostateczny termin uczestniczenia w zajęciach
praktycznych i z tego powodu nie mogłam wziąć udziału w egzaminie z neurologii
w zimowym semestrze. Musiałam czekać do lata. To oznaczało, że otrzymam dyplom
trzy miesiące później niż planowałam. Byłam w rozpaczy. Runęły wszystkie moje
plany. Pewnej nocy Swami przyszedł do mnie we śnie i zapytałam: „Kiedy ukończę
studia?”. Swami uśmiechnął się, poruszył głową w typowo hinduski sposób i powiedział:
„W marcu lub w maju. W marcu lub w maju”. Poczułam, że w maju. To było niesamowite,
ponieważ ani bezpośrednio, ani w snach nie odnosił się do moich studiów. Nigdy
nie czułam, by miały duże znaczenie. Oczywiście, gdy przebywamy w Jego
obecności, wszystkie ziemskie sprawy wydają się tracić swoją ważność. Przygotowując
się do ostatniego egzaminu udałam się po wzmocnienie duchowe do Sai. Podczas tego
pobytu miałam sen dotyczący pewnego tematu neurologicznego, a dokładnie nerwu
twarzowego. W dniu egzaminu przyjaciółka otworzyła książkę na chybił trafił i
mój wzrok zatrzymał się na syndromie bardzo rzadkiej choroby. Nie sądziłam,
żeby profesor zapytał mnie o nią. Profesor nie był w najlepszym nastroju i
oblał dwóch kolegów zdających przede mną. Nadeszła moja kolej. Profesor,
spojrzawszy na wyniki moich poprzednich egzaminów, powiedział: „Sprawdźmy, czy
jesteś rzeczywiście warta takich ocen”. Dotykając plecami oparcia krzesła,
patrzył na mnie z wyrazem twarzy jakby mówił: „Jestem przekonany, że nie odpowiesz
na to”. „Czy znasz objawy lingua plicata
– języka bruzdowatego?”. „Tak” – odpowiedziałam. Mogłam mu na ten temat powiedzieć
wszystko, ponieważ tego ranka Swami pokazał mi to we śnie. Możecie wyobrazić
sobie zaskoczenie na twarzy tego człowieka. Ja bym nie wiedziała, ale Swami wiedział. Cudowna
pomoc Swamiego na pierwszym i ostatnim egzaminie przypomina przepiękną ramę
otaczającą lata moich studiów i pokazuje, że cały czas był ze mną. Po ukończeniu
studiów pojechałam do Indii odwiedzić Swamiego. Zamiast zostać tam przez trzy
planowane tygodnie, zatrzymałam się na półtora roku, by zająć się ‘wyższymi studiami’.
Swami często obdarza Puttaparthi mianem uniwersytetu duchowego, więc po
studniach świeckich miałam nadzieję pogłębić swoje studia duchowe. W tym czasie
myślałam, że nigdy nie będę pracowała w wyuczonym zawodzie i zbytnio się tym
nie martwiłam. Potem
wszystko się zmieniło. Swami dał mi jasno do zrozumienia, że powinnam wrócić na
Zachód i wykonywać swoje obowiązki. Kiedy ponownie pojawiłam się w Indiach z
rodzicami, zaprosił nas na interview. Gdy zapytał co robiłam, nie potrafiłam
odpowiedzieć. Był cierpliwy. Podczas drugiego interview zapytał mnie o to ponownie.
Wciąż czując się niepewnie, odpowiedziałam: „Jestem lekarką”. Odrzekł: „Nie, nie, jesteś pacjentką. Bóg jest lekarzem
lekarzy”. Co za lekcja! Naprawdę nie ma znaczenia co robimy. Jesteśmy
wszyscy w Jego klinice, a On leczy nas z niewiedzy i przywiązania. Jedynie Baba
może przepisać nam odpowiednie lekarstwo. Wszystko co robimy powinno być
wykonywane w odpowiednim duchu, żeby móc zbliżyć się do Pana. Żeby Jego światło
mogło odsłonić naszą prawdziwą tożsamość, musi opaść zasłona niewiedzy. Swami
podkreśla, że w tej judze powinniśmy żyć wśród ludzi: „Ręce w społeczeństwie,
głowa w lesie”. Podczas kolejnego interview
zapytałam Swamiego jaką powinnam wybrać specjalizację. Spojrzał na mnie i
rzekł: „Zajmij się kobietami lub dziećmi”. Gdy to mówił, czułam, że myśli o dzieciach.
Wiem, że Swami nigdy nie wypowiada słów bez powodu. Młodzi
lekarze w Austrii są w dosyć trudnej sytuacji. Jest zbyt wielu kandydatów i
zbyt mało etatów. Po ukończeniu studiów zostają wpisani na listę oczekujących i
pozostają na niej przez trzy lata. Potem mogą rozpocząć ‘turnus’, to znaczy
trzy i pół letnią praktykę dla internistów lub lekarzy rodzinnych. W tym czasie
pracują na różnych oddziałach, takich jak ginekologia, medycyna wewnętrzna,
chirurgia czy pediatria i jeśli mają szczęście, dostają szansę na
specjalizację. Pracując na pediatrii, wystąpiłam o tę specjalizację, ale nie
zostałam przyjęta, ponieważ nie zgadzałam się na rzeczy pozostające w
sprzeczności z dharmą. Wyglądało to
beznadziejnie, ale wiedziałam, że Mistrz poruszający lalkami, ukryty za sceną,
jest jedyną Osobą dysponującą mocą, oraz że Jego wola przeważy. W końcu przyjęto mnie do kliniki uniwersyteckiej,
na dziecięcy oddział intensywnej opieki. To były bardzo trudne czasy. Jedynie
myśl, że te tak bardzo cierpiące maluchy wypracowują sobie drogę do Boga,
potrafiła mnie odrobinę pocieszyć i uspokoić. Później przeniosłam się na
oddział, gdzie nie chciano przyjąć mnie wcześniej. Otrzymałam list z przeprosinami
i zaoferowano mi staż na pediatrii. Podczas następnych lat, kiedy czułam się
przytłoczona odpowiedzialnością i trudną pracą lub kiedy byłam przekonana, że
nie mam odpowiedniego doświadczenia czy wiedzy, Swami nieustannie mi pokazywał,
jak blisko jest przy mnie. Nigdy
nie pozostawił mnie samej w ciężkim położeniu. Był zawsze obecny i pomagał mi podejmować
odpowiednie decyzje. Pamiętam jak na samym początku stażu zostałam wezwana na oddział
ginekologiczny w środku nocy i polecono mi natychmiast wykonać cesarskie
cięcie. Rodząca kobieta miała poważne komplikacje, nazywane przez nas
wypadnięciem pępowiny. W drodze na oddział położnictwa, zgodnie ze swoim zwyczajem,
słuchałam taśmy, na której Swami śpiewa ‘Gajatri’ i modliłam się gorąco, aby działał przeze
mnie. Dziecko po urodzeniu nie wykazywało żadnych objawów życia. Anestezjolog,
który powinien pomóc takiej nowicjuszce jak ja, został wezwany do innego nagłego
przypadku, więc zostałam sama z pielęgniarką, która nigdy przedtem nie zetknęła
się z taką sytuacją. Dzięki łasce Swamiego szybko reanimowałyśmy dziecko.
Wszystko zostało wykonane rutynowo, jak gdybym robiła to codziennie. Innym
razem pielęgniarka wezwała mnie, abym obejrzała noworodka. Powiedziała: „Nie
wiem o co chodzi, ale z tym dzieckiem na pewno jest coś nie w porządku”. „Sepsa[2]”,
przeleciało mi przez głowę. To bardzo poważna infekcja bakteryjna. Nauczyłam
się traktować poważnie te intuicyjne przesłania, chociaż w tym wypadku historia
matki wykluczała taką opcję i nie zaobserwowałam typowych, klinicznych oznak
tej choroby. Pobrałam krew, ale wynik był negatywny. Kiedy poprosiłam
koleżankę, żeby spojrzała jeszcze raz na badania, powiedziała: „Tak, masz
rację, to początek sepsy”. Wiedziałam oczywiście, że właściwą diagnozę postawił
Swami, nie ja. Przeniosłyśmy dziecko na oddział dla noworodków. Leczenie
rozpoczęło się wystarczająco wcześnie i wszystko zakończyło się dobrze. Pewnego wieczoru miałam dyżur w
ambulatorium. Wśród wielu innych dzieci była półtoraroczna dziewczynka z ojcem.
Bardzo trudno było ją zbadać, ponieważ nie przestawała krzyczeć. Zarówno ona, jak
i jej ojciec nie mówili po niemiecku ani w żadnym innym znanym mi języku.
Badając jej brzuch ponownie zareagowałam bardzo intuicyjnie i wezwałam kolegów
z oddziału chirurgicznego dla dzieci, wyjaśniając im, że podejrzewam zapalenie
wyrostka robaczkowego. Nie byli tym zachwyceni i nie chcieli jej obejrzeć, ponieważ
bardzo często proszeni są o konsultacje, gdy ktoś się boi ponieść
odpowiedzialność. Poza tym wyrostek robaczkowy rzadko sprawia kłopoty w tym
wieku i nie mieliśmy jeszcze wyników badań laboratoryjnych. Mimo to nalegałam.
Na nieszczęście dziewczynka została zoperowana dopiero następnego popołudnia i
do tego czasu wyrostek robaczkowy zdążył pęknąć. Wszystko jednak zakończyło się
dobrze. Inne
przeżycie, kiedy Swami opiekował się mną, było tak niezwykłe, że warto je
opowiedzieć, chociaż ma niewielki związek z moją praktyką medyczną. Latem
1990 r., podczas długiego pobytu w aśramie, musiałam udać się do Malezji,
żeby przedłużyć wizę. Tuż przed wyjazdem miałam nadzieję, że Swami pozwoli
mojej przyjaciółce pojechać tam ze mą, ale zamiast tego Swami powiedział
podczas darszanu: „Ja z tobą pojadę!”.
Nikt tego nie zauważył, ale ja słyszałam Go wyraźnie. W
Malezji, koleżanka będąca wielbicielką Baby okazała się bardzo gościnna i
opiekowała się mną z miłością. W dniu powrotu okazało się, że wylatuję w środku
nocy. Zawsze bałam się jeździć o tej porze taksówką, więc na lotnisko zamówiłam
samochód z hotelu. Kierowca był szczególnie miły i atmosfera w aucie była tak
ciepła i spokojna, że natychmiast zapomniałam o obawach i cieszyłam się
niezwykłą rozmową. „Jaką wyznaje pani religię?” –
zapytał mnie kierowca. „Jestem chrześcijanką”. „A ja muzułmaninem. Czy pani wie,
że pomiędzy chrześcijaństwem a islamem istniej wiele podobieństw?”. „Cóż” –
pomyślałam sobie – „mam co do tego wątpliwości”, ale powstrzymałam się od
komentarza, żeby nie zranić jego uczuć. Aż do tej chwili byłam w dużym stopniu
uprzedzona do islamu, głównie z powodu statusu kobiet w większości krajów
muzułmańskich. Wtedy,
podając numery rozdziałów i wersetów, zaczął przytaczać cytaty z Biblii i z
Koranu, odnajdując istniejące pomiędzy nimi analogie. To sprawiło, że poczułam
się ogromnie zaskoczona i odrobinę zawstydzona, ponieważ ten malezyjski
kierowca znał Biblię o wiele lepiej niż ja. Potem zapytał: „W ‘Ewangelii św.
Jana’ Jezus powiedział: ‘Przyjdzie Ten, który mnie posłał’. Czy pani wie, kto
to jest?”. To
było jak otworzenie śluzy. Zaczęłam Mu opowiadać o Swamim i trudno mi było się
zatrzymać. Później w rozmowie zapytał mnie, czy pracuję dla rządu indyjskiego.
Powiedział także, że żałuje, że nie spotkaliśmy się wcześniej, ponieważ
moglibyśmy dłużej porozmawiać. Kiedy dojechaliśmy na lotnisko byłam odrobinę
zdziwiona, że ten sympatyczny pan nie pomaga mi wyjąć walizek z bagażnika. Po
chwili jednak porzuciłam tę myśl. Kiedy
opowiedziałam przyjaciółce o tym niezwykłym doświadczeniu, natychmiast wykrzyknęła:
„To był Swami!”. „Nie, nie, to niemożliwe ” – odpowiedziałam – „był
pracownikiem hotelu. Nosił taką samą koszulę jak oni. I dał mi swoją wizytówkę”. Gdy
wróciłam do aśramu pośpiesznie postawiłam walizkę, przebrałam się i pobiegłam
na darszan. Nie wierzyłam własnym
oczom, kiedy nasza niewielka grupa została wezwana na interview. Swami, stojąc
przy drzwiach, obdarzył mnie cudownym uśmiechem i powiedział: „Mniej bagażu,
większa wygoda”. Wciąż nie rozumiałam. Podczas audiencji Swami powtórzył moje
myśli z Malezji. „Naprawdę był tam ze mną” – pomyślałam sobie. Jakieś
pół roku później uświadomiłam sobie nagle, że Jezus nigdy nie powiedział, że
Ten, który Go posłał przyjdzie ponownie. Mówił o tym jedynie Swami w jednym ze
Swoich bożonarodzeniowych dyskursów. Jezus powiedział, że to On przyjdzie raz
jeszcze! Możecie sobie wyobrazić jaka byłam wstrząśnięta! Zaczęłam gorączkowo
szukać tego zdania w Biblii, ale nie mogłam go znaleźć. Następnego ranka udałam
się do domu hinduskiej rodziny, żeby wziąć zdjęcie Swamiego. Nie mogłam w to
uwierzyć, ale nad ich drzwiami wisiała drewniana tabliczka z napisem: „PRZYJDĘ
PONOWNIE – Ewangelia św. Jana”. Nie miałam już wątpliwości, że tym malezyjskim
taksówkarzem był Pan napełniony bezgraniczną miłością, który przyszedł do mnie
w jednej z wielu manifestacji Swoich form. Byłam w szoku. Wiedząc, że sam Swami
był moim woźnicą, starałam się zrozumieć ‘Gitę’, którą mi ofiarował. Rozmyślałam nad pytaniami
zadanymi mi przez kierowcę. „Czy pracuje pani dla rządu indyjskiego?”.
Potraktowałam to symbolicznie. Według mnie Indie uosabiają duchowość i naszą
wspólną drogę do domu. W ten sposób Tym, który kieruje i zarządza tą drogą,
jest sam Bóg. Jeśli tak, to następne pytanie powinno być takie: „Czy pracujesz
dla mnie?”. Wierzę, że nie oczekiwał natychmiastowej odpowiedzi, lecz chciał nakreślić
kierunek mojego zawodowego życia, jak gdyby mówił: „Pamiętaj, tutaj nie liczy
się nic innego. Nie daj się oszukać. Nie wikłaj się w pogoń za sławą! Pracuj
dla mnie, jedynie dla mnie. Posłuż się tym pytaniem jak narzędziem pomocnym w
praktykowaniu nieustannego obserwowania siebie. Nie ociągaj się w swoich
wysiłkach, dąż do oczyszczenia motywów i do całkowitego oddania mi owoców
swoich czynów!”. Inna
przypadkowa uwaga kierowcy taksówki była taka, że szkoda, iż nie spotkaliśmy
się wcześniej. Miała dla mnie głębokie znaczenie, nie tylko odnośnie mojej
pracy, ale ogólne. Przed wyjazdem z Puttaparthi do Malezji spotkałam staruszka,
który opowiadał piękne historie z cudownego okresu, kiedy w aśramie przebywały
tylko garstki gości z Zachodu i Swami odwiedzał ich każdego dnia. Mogli dla
Niego gotować i spać w Mandirze. Jedna z pań używała podnóżka Swamiego jako poduszki!
Widząc, że Swami staje się coraz mniej dostępny, rozpaczałam: „Och, Swami, jaka
szkoda, że nie spotkałam Ciebie wcześniej, moglibyśmy ze sobą o wiele więcej
rozmawiać”. Kiedy malezyjski taksówkarz skierował do mnie dokładnie te same
słowa, dałam mu następującą odpowiedź: „Nie, nie, wszystko jest zaplanowane
przez Boga. Wszystko jest doskonałe takie jakie jest”. Swami odpowiedział na moją
prośbę moimi własnymi słowami! Kiedy przestajemy pragnąć, aby coś się zmieniło,
zaczynamy czuć boską miłość i łaskę w każdym szczególe życiowej podróży. Wtedy,
jak mówi Swami, możemy żyć w teraźniejszości
i doświadczać wszechobecności! W
„Bhagawad Gicie” Śri Kriszna uczy Ardźunę trzech kroków prowadzących do boskiej
miłości. Mówi: „Pracuj dla mnie! Pracuj
jedynie dla mnie! Bądź mi oddany!”. Jestem pewna, że właśnie tego oczekuje
ode mnie Swami. Podałam
zaledwie kilka przykładów działania przeze mnie niewidzialnej ręki Swamiego. Czasami
działa w cudowny i spektakularny sposób, innym razem w dyskretny, zdawałoby
się, całkowicie przypadkowy. We
wszystkich tych przypadkach, jak i w wielu innych sytuacjach, moją wierną
towarzyszką i pocieszycielką jest modlitwa. Będąc na stażu często asystowałam w
operacjach na otwartym sercu. Serce jest wtedy schładzane, ponieważ niska temperatura
ochrania jego mięśnie. Nieporuszona, musiałam trzymać je w ręku, aby zespolenie
naczyń podczas operacji bypassów zostało właściwie wykonane. Bardzo często
byłam tak ustawiona, że nawet nie widziałam operacji. Zamiast odczuwać znużenie,
powtarzałam 108 imion Boga i modliłam się za operowanego pacjenta. Wszystkie zabiegi,
w których asystowałam kończyły się sukcesem i mam nadzieję, że moje modlitwy miały
w tym pewien udział. Przeżywałam
także niezwykłą radość śpiewając noworodkom pieśń błogosławieństwa, kiedy je
badałam po raz pierwszy. Zawsze czułam, że potrzebują gorętszego powitania niż
to zaoferowane przez stetoskop lekarski. Bardzo
łatwo wielbić Pana, gdy wszystko idzie dobrze. Ale jak długo możemy pozostawać
spokojni, gdy Bóg testuje naszą wiarę? Pamiętam jak zostałam niesłusznie
oskarżona o to, że zawiodłam w krytycznej sytuacji. Nie mogłam niczego
udowodnić, nawet tego, że nie zajmowałam się tym pacjentem. „Pochwały i
oskarżenia są tym samym”. Mogłam jedynie poddać się Bogu. Jest w tym wielka słodycz. W
swojej pracy, podobnie jak w życiu codziennym, powtarzam potężną i mądrą
modlitwę, której nauczyła nas Phyllis Krystal. Proszę Swamiego, żeby myślał,
czuł, mówił, działał i kochał przeze mnie. Im bardziej Go proszę, aby był w moim
życiu, tym większą zajmuje w nim przestrzeń. Im częściej stoję z boku, tym
łatwiej w nią wnika. Im więcej Mu oddaję, tym pomyślniej wszystko się toczy. To
proces stawania się pustym jak flet Kriszny. Transformacja
nigdy nie przebiega szybko. Wymaga głębokiego poznania siebie, wielkiej pracy i
praktyki. Wciąż zwalczam wiele słabości charakteru z którymi już niegdyś
walczyłam, czasami osiągając sukces, a czasami wracając do starych
przyzwyczajeń. Mimo to jakość bitwy staczanej ze sobą zmienia się. Przypomina
spiralne schody – wracam do tych samych tematów, ale już na innym poziomie.
Kiedyś usłyszałam jak znany austriacki pediatra powiedział po długo trwającej
naradzie naukowej: „Wciąż popełniam pomyłki, tyle że na subtelniejszym poziomie”.
Odnalazłam pocieszenie w jednym z powiedzeń Swamiego Joganandy: „Człowiek
święty to grzesznik, który się nigdy nie poddaje”. Ponieważ nie jesteśmy w
stanie monitorować naszego rozwoju i być może nawet nie powinniśmy tego robić,
to myślę, że nasza droga do jedności wiedzie nas przez pole współczucia. Bardzo
często mamy własne bolesne doświadczenia zmiękczające serce, dzięki czemu
głębiej współczujemy innym istotom. Myślę na przykład, że posiadanie własnego
dziecka znacznie pogłębi moją empatię w stosunku do zdesperowanych,
niewyspanych i bezradnych rodziców. Kiedy nocą wpadną do ambulatorium jak
burza, będę odnosić się do nich i do krzyczącego noworodka o wiele serdeczniej. Wrażliwość
na potrzeby i cierpienia braci i sióstr determinuje głębię naszego
zaangażowania wobec tych, którzy szukają pomocy. Wierzę, że naszym obowiązkiem
jest wdrażanie nauk Swamiego, który mówi: Obowiązek
pozbawiony miłości jest godny ubolewania. Obowiązek
połączony z miłością jest pożądany. Miłość bez
obowiązku jest boska.
tłum. J.C.
[1]Share – akcje, papiery
wartościowe, udziały, ale także ‘dzielenie się’. [2]Sepsa (dawniej
posocznica) jest uogólnionym zakażeniem organizmu bakteriami, wirusami lub grzybami,
powstałym z ogniska miejscowego w warunkach osłabionej odporności.