Mądrość kobiet Sai część 8
wielbicielki Sai Baby dzielą się historiami swego życia
Wierz w siebie
~ Dr Sue Evans, USA, Prasanthi Nilayam

W dzieciństwie
moja rodzina wielokrotnie się przeprowadzała. W rezultacie rozwinęłam w sobie
umiejętność łatwego nawiązywania kontaktu z ludźmi, ale wciąż uczę się jeszcze
jak podtrzymywać, pogłębiać i wzbogacać swoje relacje. Kiedy byłam w drugiej
klasie przenieśliśmy się do małej miejscowości pod Nowym Jorkiem. Wspaniale tam
było dorastać. Miałam ciepłą atmosferę i bezpieczeństwo niewielkiego
miasteczka, a jednocześnie mieszkaliśmy na obrzeżach jednej z największych
metropolii świata oferującej bajeczną edukację, wydarzenia kulturalne i
obecność ludzi wszystkich ras i narodowości. Wszystko to miało na mnie duży wpływ
i sprawiło, że jestem tym, kim jestem.
W sobotnie ranki,
gdy miałam 10 lat, rodzice podwozili mnie z koleżankami na dworzec kolejowy i
jechałyśmy do Nowego Jorku. Udawałyśmy się w cudowne miejsca, np. do wielkich muzeów.
Historię sztuki poznałam w Metropolitan
Museum of Art, które prowadziło tego rodzaju zajęcia. Jeden z ojców czekał
na nas i zabierał na obiad. Po południu znów wsiadałyśmy do pociągu i
wracałyśmy do domu. Nasi rodzice, pozwalając nam jeździć samym, wiedzieli, że
jesteśmy bezpieczne! Trudno to sobie wyobrazić w dzisiejszym świecie. Mój ojciec był
profesorem akademickim. Kiedy miałam 12 lat wziął roczny urlop naukowy, by
podjąć w Norwegii prace badawcze. Tak więc cała rodzina przeniosła się do Oslo.
To był osobisty i kulturowy punkt zwrotny w moim życiu. W tamtych czasach, na
początku lat sześćdziesiątych, niewielu Norwegów mówiło po angielsku, więc na
rok przed wyjazdem raz w tygodniu braliśmy lekcje norweskiego w Nowym Jorku.
Niewiele się tam nauczyłam, ale gdy już znalazłam się w Norwegii, musiałam się
nauczyć. Od wysiłku, aby dokonać tego w sześć tygodni, dostawałam migrenowych
bólów głowy. Później mój mózg przestawił się i zaczęłam płynnie mówić w tym
języku. Po roku
zapomniałam angielskiego i gdy w wieku czternastu lat wróciłam do Stanów, nie
umiałam mówić moim ojczystym językiem. Gorączkowo starałam się nauczyć go od
nowa, co udało mi się po trzech miesiącach. W późniejszych latach, mieszkając w
innych krajach i mówiąc innymi językami, jeszcze dwukrotnie go zapomniałam. To
dla mnie wyuczony język. Ludzie mówią językiem ojczystym automatycznie. Ja
jednak, posługując się nim, staję się bezstronną i ostrożną obserwatorką.
Wierzę, że te doświadczenia pomogły mi osiągnąć równowagę oraz wyrozumiałość
dla innych punktów widzenia.Czy kontynuowałaś w koledżu naukę języków
obcych?
Przez całą szkołę
miałam fantastycznych nauczycieli i ojca zachęcającego mnie do nauki. Chciałam
zostać lekarką, ale ojciec tego nie pochwalał, bo jestem kobietą. Ponieważ
lubiłam również języki obce, postanowiłam,
że zostanę tłumaczką i być może znajdę pracę w ONZ. Wstąpiłam na wydział
romanistyki na Uniwersytecie Duke’a w Karolinie Północnej. Profesor sugerował,
żebym zrobiła doktorat z literatury francuskiej, ale nie chciałam przez całe
życie uczyć literatury francuskiej przyszłych nauczycieli francuskiego. Zrobiłam drugi
licencjat ze stosunków międzynarodowych, stanowiących gałąź nauk politycznych.
Po uzyskaniu dyplomu natychmiast podjęłam studia doktoranckie na tym samym wydziale.
Było to w czasach zimnej wojny pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją.
Uczyliśmy się o pociskach i walkach, podczas gdy ja szukałam miłości, braterstwa
i dobrej woli. Przeniosłam się więc na wydział polityki społecznej. Studiowałam
ją przez parę lat, ale zrezygnowałam, nie będąc pewna, czym pragnę się zająć.
Więc zrobiłam to, co oczywiste: wyszłam za mąż. Mężczyzna,
którego poślubiłam, był Amerykaninem wychowanym w Meksyku i również był dwujęzyczny.
Podobnie jak ja robił doktorat w Duke, studiując historię Indii. Nasze małżeństwo
było katastrofą. Podczas trzeciego i zarazem ostatniego wspólnie spędzonego
roku pojechaliśmy do Indii i zamieszkaliśmy w New Delhi, gdzie prowadził
badania potrzebne mu do pracy naukowej. To był kolejny punkt zwrotny w moim
życiu. Już przedtem mieszkałam w innych krajach. Oprócz Norwegii byłam w
Szwajcarii w ramach wymiany studentów, chodziłam do szkoły we Francji, podróżowałam
po Europie i nagle przyjechałam do Indii, by nauczyć się w końcu czym jest
odmienna kultura.Czy wiedziałaś cokolwiek o Indiach, zanim tu
przyjechałaś?
Mogłam je wskazać
na globusie! Tylko tyle. Ale w Duke przyjaźniliśmy się z hinduskim małżeństwem,
z najwspanialszymi ludźmi jakich kiedykolwiek dotąd spotkałam. Byli pełni
miłości, uprzejmi i delikatni. Ciężko pracowali. Mieli bardzo ograniczone
środki finansowe, ale z tych skromnych funduszy odkładali pieniądze i co trzy,
cztery miesiące kupowali górę jedzenia i karmili biednych. Nigdy o czymś takim
nie słyszałam. W USA przekazujemy pokarm i pieniądze organizacjom
charytatywnym, które się tym zajmują. Ale uwielbiałam im pomagać. Nigdy nie
wspomnieli, co ich do tego motywuje. Gdy mężczyzna
otrzymał doktorat z ekonomii, postanowili wrócić do Indii, chociaż zabiegały o niego takie uniwersytety jak
Harvard. Zastanawiałam się dlaczego chcą wrócić zamiast zostać w Stanach. Co
będą robili w Indiach? Odpowiedzieli z pokorą: „Najbardziej pragnęlibyśmy uczyć
w jednym z koledży założonych przez naszego nauczyciela duchowego. Nasz nauczyciel,
Sathya Sai Baba, posiada instytucje edukacyjne. Ale jeśli nie okażemy się
dostatecznie dobrzy żeby to robić, wtedy uczynimy z naszym życiem to, co według
Niego będzie najlepsze”. Zaskoczyli mnie tą odpowiedzią. Niewystarczająco
dobrzy? Jeśli są wystarczająco dobrzy dla najlepszych amerykańskich uniwersytetów,
to jak mogą być niewystarczająco dobrzy gdziekolwiek indziej? Nie mogłam sobie
także wyobrazić, że można poddać swoje życie nauczycielowi duchowemu
decydującemu za nas. Ponieważ nie zareagowałam pozytywnie, więcej o Nim nie
wspominali. Pomimo wszystko byli tak wspaniałymi przyjaciółmi, że imię Sai Baba
zapisało się bardzo pozytywnie w moim banku pamięci. Czy kiedy dorastałaś religia wpływała na twoje
życie?
Dorastałam w
episkopalnym kościele katolickim. To bardzo obrzędowy kościół z pięknymi ceremoniami.
Moja rodzina uczęszczała do kościoła dla wyższych sfer w Nowym Jorku. W tamtych
czasach trudno było w nim znaleźć prawdziwe chrześcijaństwo. Istniała we mnie wewnętrzna
potrzeba Boga, nawet jeśli nie stanowił wówczas części mojego życia czy kultury.
Naturalnie, moją koncepcją Boga był Jezus. Mając 17 lat siedziałam w kościele w
Niedzielę Wielkanocną i całym sercem tęskniłam za Jezusem. Tego dnia opuściłam
kościół wiedząc, że nigdy Go tu nie znajdę. Odsunęłam się również od
chrześcijaństwa i rozpoczęłam długą, samotną podróż w poszukiwaniu Boga. Prowadziłam
zwyczajne studenckie życie i otrzymałam licencjat, ale najważniejszym moim
celem było odnalezienie Najwyższego. Nie mogłam Go nigdzie
znaleźć. Pewnego dnia przyjaciel powiedział do mnie: „Wiem, że szukasz Boga.
Myślę, że to może ci pomóc” i wręczył mi ‘Autobiografię jogina’ Paramahansy Joganandy.
Wielu z nas zaczynało od tej książki. Była piękna, ale nie przemówiła do mnie.
Dał mi również książkę o sufizmie napisaną przez Idriesa Shaha, sufiego z Wielkiej
Brytanii. Idries Shah był jednym z tych współczesnych nam ludzi, którzy
przenoszą wschodni mistycyzm do świata zachodniego. Dzięki jego książkom
pokochałam sufizm, ponieważ był bardziej uniwersalny niż znana mi religia. Stwierdziłam,
że jest on ścieżką, której szukałam. Studiowałam sufizm i próbowałam go pojąć
intelektualnie. Nie wiedziałam, bo nikt mi tego nie powiedział, że trzeba go
praktykować. Czułam jednak, że potrzebuję nauczyciela. Gdy przeprowadziłam się
do Indii, w sensie intelektualnym byłam wyznawczynią sufizmu i wciąż szukałam
swojego nauczyciela sufizmu.Jak w latach siedemdziesiątych w Indiach wyglądało
życie młodej Amerykanki?
W New Delhi
przeżyłam bardzo interesujący rok. W tym czasie premierem Indii była Indira
Gandhi. Wprowadziła stan wyjątkowy. Uprawnienia stanu wyjątkowego przypominają
czasem uprawnienia dyktatury. Delhi było obszarem o ograniczonym dostępie. Nieliczni
obcokrajowcy dostali pozwolenie na pobyt w mieście, więc dobrze się wszyscy
znaliśmy. Stworzyliśmy rodzaj egalitarnej[1]
wspólnoty – dyplomaci, studenci, sekretarki i inni. Mieszkaliśmy w Delhi, które
było czyste i panował tam porządek. W Delhi mój mąż i
ja postanowiliśmy zakończyć nasz związek. Ja miałam wrócić do Stanów, a on
zostać w Indiach. Wcześniej spotkaliśmy angielskie małżeństwo, równie
nadzwyczajne jak hinduska para, którą poznaliśmy w Karolinie Północnej.
Wyznawali sufizm. Gdy mieszkaliśmy w Delhi tuż za rogiem naszej ulicy
znajdowało się międzynarodowe centrum sufizmu. Suficka para zabierała mnie tam
za każdym razem, gdy urządzano spotkania dostępne dla publiczności. Spotkałam
sufich i słuchałam uwznioślających rozmów, chociaż niestety nie spotkałam
swojego nauczyciela. Pewnego dnia
odwiedzili nas bardzo podekscytowani i powiedzieli, że do Delhi przyjechał Sai
Baba! „Zatrzymał się na waszej ulicy. Musicie pójść i otrzymać Jego darszan”. Pamiętałam Jego imię i
zapytałam, co to jest darszan.
Odpowiedzieli: „To oglądanie i słuchanie świętego”. Usłyszawszy słowo
‘słuchanie’, zapytałam: „Chcecie powiedzieć, że mogłabym z Nim porozmawiać?”.
„Och, nie!”, odpowiedzieli. „Będą tam tysiące ludzi. On nosi pomarańczową
szatę, a wszyscy inni będą ubrani na biało, więc może uda wam się z daleka
przelotnie Go zobaczyć”. Pomyślałam, że są szaleni. Mieszać się z tysiącami
ludźmi, żeby popatrzeć z oddali na faceta w pomarańczowej szacie? Tak więc
Swami przez dziesięć dni mieszkał na tej samej ulicy co ja, lecz nie dostąpiłam
darszanu. Nie byłam otwarta. Ta para
oglądała Go każdego dnia. Wielbiła Go. Pewnego razu
podczas tych dziesięciu dni nasi przyjaciele, mój mąż i ja staliśmy przed
domem, gdy nagle na szerokiej ulicy wzmógł się ruch i znajomi powiedzieli:
„Patrzcie, tam jest Sai Baba!”. Nie wiedziałam kogo mam szukać. Nie miałam
pojęcia jak Swami wygląda. Ale mój wzrok przyciągnął biały mercedes z kierowcą.
Tylne siedzenie zajmował mężczyzna wyglądający na wpływowego człowieka sukcesu.
Nosił coś, co wyglądało jak pomarańczowa koszula bez kołnierzyka. Uznałam, że
to nieco osobliwe, ale zignorowałam to, ponieważ był piękny. Ten piękny
człowiek odwrócił się i spojrzał na mnie. Uchwycił mój wzrok i przejrzał mnie na
wylot. Teraz, patrząc w
przeszłość, wiem, że Swami Swoją wolą potrafi aranżować dowolne zdarzenia i
tworzy sytuacje jakich w danym momencie potrzebuje. W tamtej jednak chwili po
prostu pomyślałam, że ten człowiek ogląda się za mną, a Jego samochód jedzie
dalej. Nigdy nie zapomniałam tego wydarzenia. W rzeczywistości jeszcze dzisiaj,
35 lat później, widzę je jasno okiem umysłu. Tak wyglądał mój pierwszy darszan. Nie pojechałam do Niego wtedy.
Jednak, ponieważ ta nadzwyczajna para tak gorąco Go czciła, otrzymał w moim
umyśle dodatkowy plus. Te plusy były bardzo ważne, ponieważ w tamtych czasach
na Zachodzie pojawiło się wielu fałszywych guru.Kiedy i jak trafiłaś do Swamiego?
Po powrocie do
Stanów otrzymałam magisterium z polityki społecznej, ze specjalnością w
dziedzinie zdrowia publicznego. Potem przeniosłam się do południowej Arizony i
mieszkałam tam przez 25 lat. Przez pierwsze sześć zajmowałam się planowaniem
opieki zdrowotnej. Wciąż szukałam
nauczyciela sufizmu! Swami pojawiał się czasami w moim życiu, ale nigdy nie
pomyślałam, że może być moim Mistrzem. Kiedyś, gdy udałam się z wizytą do
rodziców mieszkających wówczas w północnej Arizonie, dowiedziałam się, że
pobliskim mieście Sedona odbędzie się wykład o medytacji. Sedona stanowi obszar
aktywności różnych guru i nauczycieli duchowych. Prowadzący wykład był wielbicielem
Sai Baby. Rodzice pytali mnie czy kiedykolwiek słyszałam o Sai Babie. Imię
Swamiego pojawiło się w mojej głowie z towarzyszącymi Mu plusami i
odpowiedziałam: „Jedźmy!”. Mówca był inspirujący. W rezultacie wszyscy
zainteresowaliśmy się Swamim. Zaczęliśmy czytać książki o Nim i uczęszczać do
miejscowych ośrodków Sai. Wkrótce po tym,
gdy byłam w połowie książki ‘Sai Baba Awatar’, mój narzeczony, który również
szukał Boga i brał udział w rozmowach o Babie, bardzo źle na nią zareagował i
zwrócił się w stronę chrześcijaństwa fundamentalistycznego. Oznajmił mi
stanowczo: „Albo pójdziesz za mną albo się rozstaniemy”. Nie pociągała mnie ta
droga, więc nasz związek rozpadł się nagle i gwałtownie. Przeżyłam wiele
bolesnych doświadczeń związanych ze związkami. To była ostatnia kropla. Pamiętam,
że stałam w swoim niewielkim mieszkaniu trzymając książkę ze zdjęciem Swamiego
na okładce i wypłakiwałam się przed Nim. „Jeśli jesteś Awatarem to mi pomóż!”. Natychmiast usłyszałam głos, który
mówił: „Bądź szczera wobec siebie!”.
Pomyślałam, że być może to wspaniała rada, ale w najmniejszym stopniu mnie nie
pociesza. Nigdy nie słyszałam podobnego głosu. Nie wierzyłam ani w ten głos ani
w spełnienie mojej prośby. Pomyślałam, że mówi do mnie opiekuńczy duch. Czy to
było logiczne? Uważałam, że Swami nie odpowiedział na moje błagania, więc
przestałam się Nim interesować. Zaraz potem
wzięłam udział w konferencji na temat odnowy biologicznej i podtrzymywania
zdrowia, co leżało w zakresie moich zainteresowań zawodowych. Siedziałam w
dużej sali konferencyjnej wielkiego uniwersytetu w południowej Kalifornii razem
z 3000. innych ludzi, słuchając wystąpień znanych krajowych wykładowców, kiedy
nagle w moim wewnętrznym oku uformował się puszysty biały obłok napełniony
światłem. Z jego środka wynurzał się mężczyzna. Miał skrzyżowane nogi, a jego
ręce tańczyły. Otaczał go ognisty krąg utworzony z białej substancji
przypominającej chmurę. Nieustannie się poruszał, elegancki i hipnotyzujący.
Przez resztę konferencji przyglądałam się pełnej wdzięku postaci tańczącej w
mojej głowie. Po jakimś czasie zaczęłam ją nazywać ‘moim kosmicznym tancerzem’.
Nie wiem, skąd wzięłam to określenie i nie przypuszczałam, że mam wizję. Tancerz schodził
coraz niżej. Zbliżał się i zbliżał, dopóki nie zanurzył się we mnie. Czułam, że
w jakiś sposób zabrał złą karmę odpowiedzialną za moją depresję. Te myśli
podsunęła mi intuicja. Nie wiedziałam nic o karmie, o wewnętrznych wizjach ani
o intuicji, po prostu przeżywałam doświadczenie i akceptowałam je. Wydawało się
naturalne. W dwa lub trzy
lata po tym doświadczeniu moje życie stanęło na rozdrożu. Skończyły mi się zasoby
pieniężne i musiałam znaleźć inną pracę. Wszystko inne w moim życiu także stanęło
w martwym punkcie. Pewnego dnia zadzwonili do mnie rodzice aby powiedzieć, że
jadą do Indii. Odrzekłam: „Och, jakże chciałabym tam pojechać”. Rodzice odparli,
że nie zechcę jechać, ponieważ udają się z wizytą do Sai Baby. Wiedzą, że
przestałam się Nim interesować. Słyszałam jak mówię do nich: „Myślę, że to
życiowa okazja”. Zastanawiałam się, kto to powiedział. Nie czułam w ten sposób.
Było jasne, że zabrał głos mój wewnętrzny inspirator. Usiadłam na łóżku
i nagle desperacko, mocniej niż kiedykolwiek w życiu zapragnęłam zobaczyć
Swamiego. I Swami pojawił się obok mojego łóżka. Uniósł rękę w nieznanym mi
geście, z dłonią skierowaną w moją stronę. Jak się później dowiedziałam, ten
gest nosi nazwę abhajahaszty i
oznacza ‘nie bój się’. Upewnił mnie: „Wszystko przygotowałem”. Wyglądał jak
żywy, ale myślę, że gdybym spróbowała Go dotknąć, okazałoby się, że nie ma
fizycznego ciała.Czy przestraszył cię widok Swamiego stojącego w
twoim pokoju w Arizonie?
Nie, zupełnie
nie! Za każdym razem kiedy zdarzały się te wewnętrzne doświadczenia, z jakiegoś
powodu po prostu je akceptowałam. I rzeczywiście, w kilka miesięcy potem,
jesienią 1983 r., pojechałam z rodzicami do Indii zobaczyć Swamiego. Od tego
czasu jesteśmy wielbicielami Sai. Pierwszy darszan połączył moją ścieżkę duchową ze
Swamim. Kiedy byliśmy oddaleni od aszramu o 20 minut jazdy samochodem, przy
pierwszym łuku pod którym biegnie szosa,
poczułam nagle w sercu spontaniczne pragnienie, żeby Swami powitał mnie przy
bramie. Nie wiedziałam, czy aszram ma bramę czy nie ani skąd wzięło się to
pragnienie – być może znów pracował nade mną wewnętrzny inspirator. Kiedy dotarliśmy
do łuku leżącego pomiędzy uniwersytetem a wsią, nasz samochód szarpnął i
zatrzymał się pośrodku drogi. Ponieważ już wcześniej mieszkałam w Indiach, sprawdziłam
czy nie ma na niej dzieci i zwierząt. Była pusta. Nikogo nie było widać. Wtedy przed
łukiem ujrzałam białego mercedesa. Swami siedział sam na tylnym siedzeniu.
Zawołałam: „Tam jest Baba!”. Nie mógł mnie usłyszeć, ale popatrzył kolejno na każdego
z nas i pobłogosławił. Potem jechaliśmy za Nim do aszramu. To było cudowne i
pełne miłości powitanie. Jednak zdarzyło się coś znacznie ważniejszego. Patrząc
na Swamiego ujrzałam otaczające Go pole przezroczystego, iskrzącego się, białego
światła. Mogłam widzieć Swamiego tylko poprzez tę zasłonę oślepiającej energii. Przez dwa
tygodnie po tym wydarzeniu wszystkim co mogłam dostrzec, gdy Swami przychodził
na darszan, było rażące, białe
światło. Z trudnością dostrzegałam postać Sai Baby. Więc poprosiłam Go w głębi
serca, żeby zmniejszył intensywność blasku, który postrzegałam jako rodzaj znajdującego
się przed Nim ekranu mocy. Uczynił to i stopniowo widziałam Go coraz lepiej.
Ponowne uchwycenie przebłysków tej białej, jasnej energii miało miejsce dopiero
po dwudziestu latach. Doprawdy, wszystko jest Jego łaską, ale ta pierwsza wizja
była po prostu darem łaski. Czytałam
wypowiedzi ludzi, którzy dostrzegali aurę wokół Swamiego i również ją opisywali
jako iskrzącą się, białą energię. Zrozumiałam, że nie jest ona po prostu ekranem
ustawionym przez Swamim ani otaczającą Go aurą. To jest Swami. Swami, jak jest to napisane w Wedach, jest oceanem mleka, wszechmocnym i wszechobecnym
Bogiem. To opisuje mój związek ze Swamim, trwający przez te wszystkie lata.
Poznałam Go i czczę w ludzkiej postaci, ale zawsze pamiętam o Jego duchowym aspekcie prowadzącym
mnie do bezforemnego Boga. Podczas tej pierwszej
wizyty Swami pomógł mi zrozumieć, że mój ‘kosmiczny tancerz’ z dawnych czasów
jest Śiwą–Natarają, kosmicznym tancerzem depczącym nasze ego i niszczącym karmę,
a Swami, pośród innych Swoich boskich postaci, jest Śiwą–Natarają. I kiedy przez
te wszystkie lata wołałam o pomoc, Swami mi odpowiadał albo wysyłał na pomoc najbardziej
właściwą boską formę. Nic dziwnego, że tak bardzo Go kochamy. Moja pierwsza
wizyta u Swamiego miała trwać sześć tygodni. Oczarował mnie – był po prostu
wspaniały! Zaimponowała mi Jego cierpliwość wobec każdego człowieka. Był taki
łagodny i delikatny. Żartował, śmiał się i drażnił z nami. To właśnie Jego
poczucie humoru tak bardzo mnie ujęło. I każdego dnia miałam szansę dużo się nauczyć.
Zrozumiałam, że nie muszę wyjeżdżać. ‘Możesz zostać’, powtarzał mijając mnie na
darszanach, więc moja pierwsza wizyta
trwała siedem miesięcy. Potem odesłał mnie z powrotem do Stanów, żebym zrobiła
doktorat, co uczyniłam. W aśramie Baby przebywa
mnóstwo cudownych ludzi reprezentujących różne kultury, wykształcenie i kraje.
Jak to się stało, że zamieszkałaś tu na stałe? Zakończyłam pracę
w szkole. Kochałam swoich uczniów, w nauczanie wkładałam duszę i serce. Ale
nigdy nie zrobiłam kariery, ponieważ całe zainteresowanie i energię kierowałam
na swoje bardzo bogate życie wewnętrzne. Przez te wszystkie lata pragnęłam
jedynie Boga. Nigdy nie interesowałam się zbytnio światem. Podczas interview
Swami powiedział mi ważną rzecz, a w Jego głosie brzmiało niezadowolenie: „Pragniesz
jedynie Boga. Musisz żyć również w świecie”. Zajęło mi kilka lat by zrozumieć,
że życie ludzkie opiera się na równowadze. Jest połączeniem boskości z życiem
społecznym. Bóg j e s t społeczeństwem. Mamy zobowiązania społeczne,
podobnie jak duchowe. Sai Baba mówi: „Głowa w lesie, ręce w społeczeństwie”. W ciągu tych lat
wielokrotnie odwiedzałam Swamiego i zawsze czułam, że w jakiejś chwili
zamieszkam z Nim. Kilka razy próbowałam to uczynić, sądząc, że nadeszła odpowiednia
chwila. Zrezygnowałam z pracy, sprzedałam dom i samochód, pożegnałam przyjaciół
i przeprowadziłam się do Prasanthi Nilayam. Wtedy Swami wezwał mnie na
interview i nakazał: „Wracaj!”. Musiałam
zaczynać wszystko od początku. W końcu, kiedy jeszcze raz poczułam, że nadszedł
moment by przenieść się tutaj, wzięłam urlop naukowy na badanie wody. Swami wreszcie
poparł moją decyzję. Przeszłam na emeryturę w maju 2005 r. i przyjechałam
tutaj. Jak dotąd planowane dwa lata rozciągnęły się na sześć. Nie zawsze było
łatwo, ale czy można znaleźć w świecie lepszą okazję do rozwoju duchowego? Przez kilka
pierwszych miesięcy emerytury odpoczywałam. Chodziłam na darszany i pisałam coś w ciszy pokoju, gdy niespodziewanie dostałam
wezwanie do zarządu powierniczego stawiającego sobie za cel pomyślność kobiet –
do Sri Sathya Sai Easwaramma Women’s Trust, gdzie pracuję
do tej pory. Nie planowałam tej pracy, ale jak Swami powiedział mojemu ojcu, zostałam
odwołana z emerytury. W Truście wykonujemy wszystkie potrzebne prace, ale moim głównym zajęciem
jest pisanie i wydawanie. Wiem, że jedno z
twoich opowiadań o Swamim jest, jak to nazywasz, ‘opowieścią o ochronie’. Czy
możesz się nią z nami podzielić?
Czuję, ze Swami
jest Tym, który odpowiada na każde życzenie płynące z serca lub z prawdziwej
potrzeby. Gdy w 1983 r. moich siedem miesięcy pobytu dobiegało końca, poznałam
w aszramie kilka samotnych Amerykanek i stworzyłyśmy grupę. Przyszedł Swami i
zapytał jedną z nas: „Ile was jest?”, a ona odpowiedziała: ‘Dziewięć’, ponieważ
tego dnia tyle nas było. Swami rzekł żartobliwie: „Tak, dziewięć może iść’.
Mieliśmy czarujące interview i Swami powiedział trzem z nas: „Jedźcie do Delhi
do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, uzyskajcie zgodę na pobyt i zostańcie tutaj
rok dłużej”. Byłyśmy bardzo zdziwione, ale zachwyciła nas perspektywa pozostania.
Kilka dni później nasza trójka udała się do MSW w Delhi, gdzie oświadczyłyśmy,
że nasze wizy tracą ważność i pragniemy otrzymać zgodę na dodatkowy roczny
pobyt. Usłyszałyśmy: ‘Nie!’. Wyjąkałyśmy: ‘Ale, ale…’. Nie mogłyśmy jednak nic
zrobić. Po pięciu minutach, ogłuszone, wyszłyśmy z budynku. Śmiałyśmy się z
boskiej zabawy Swamiego, który wysłał nas do Delhi, oddalonego od Puttaparthi o
48 godzin jazdy pociągiem, jedynie po to, byśmy otrzymały odmowę. Najwyraźniej
wszystkie trzy miałyśmy wspólną karmę. Tak więc
wylądowałyśmy na ulicy. Zapadał zmrok i zamierzałyśmy odwiedzić moją dawną
przyjaciółkę. Musiałyśmy iść w kierunku przeciwnym do poruszających się
autoriksz. Ta, którą zatrzymałyśmy, nie chciała nas zabrać. Byłyśmy trzema
Amerykankami stojącymi na skrzyżowaniu w wielkim obcym mieście. Przyglądała nam
się spora grupa mężczyzn i gdy zaczęli się zbliżać, zrozumiałam, ze jesteśmy w
niebezpieczeństwie. Na ukos od nas
znajdowała się polna droga. Gdy tylko zorientowałam się, że jesteśmy w kłopotach,
pośrodku drogi powstała chmura i wyjechała z niej autoriksza, prowadzona przez
drobnego sikha. Elegancko podjechał do nas, zwrócony w stronę, w którą
pragnęłyśmy się udać i powiedział: „Tak, tak, wsiadajcie, wsiadajcie!”. „Chcemy
jechać w tym kierunku”. „Tak, wiem, wsiadajcie!”. Z radością wcisnęłyśmy się do
środka i ruszyliśmy. Nie potrzebował nawet wskazówek, żeby dotrzeć do wybranego
przez nas domu. Zwrócił głowę w
naszą stronę i powiedział do mnie po angielsku: „Więc przebywacie w aszramie
swojego nauczyciela?”. Popatrzyłyśmy na siebie. Skąd to wiedział?
Odpowiedziałam, że tak, a on mówił dalej: „Waszym nauczycielem jest Sai Baba i studiujesz
lokalny język?”. Studiowałam telugu, ale nic nie wskazywało, że to robię. Przez
całą drogę zadawał mi bardzo osobiste pytania. Nikt inny poza Swamim nie mógł
ich zadać, więc w końcu zrozumiałyśmy, że to Swami. Aby nas ochronić,
zmaterializował rikszę i osobiście, jako skromnej postury sikhijski kierowca,
dowiózł nas do celu. Podzieliłaś się
tutaj doświadczeniami i naukami otrzymanymi od wszechwiedzącego Swamiego. Czy
mogłabyś podzielić się czymś z młodymi kobietami Sai? Większość
z nas uczy się na błędach. Dalaj Lama zaleca, żeby nie tracić lekcji płynących
z pomyłek. Popełniwszy coś złego, żałujmy tego szczerze. Nie traćmy jednak
czasu na ubolewania. Nauczmy się lekcji i idźmy dalej. I nie wycofujmy się z
kolejnych prób ze strachu, że znów się pomylimy lub ze względu na to, że ktoś
pomyśli, że jesteśmy niemądre. Powiem także
młodym kobietom: ceńcie się i szanujcie. Kiedy cenicie siebie, ludzie również
was cenią i szanują, a wy bardziej cenicie i szanujecie ich. Nie zapominajcie,
że każdy człowiek jest bardzo ważny. Znam wiele kobiet, które nie wierzą w
siebie i nie cenią siebie, chociaż powinny. Są wspaniałymi klejnotami. A teraz kolejna
rada. Bądźcie otwarte. Korzystajcie z szans ofiarowywanych wam przez życie. Nie
robiąc tego, tracicie wiele cudownych sposobności. Planujcie i
sprawdzajcie czy podjęte przez was decyzje pozostają w zgodzie z sumieniem. Jeśli
sumienie milczy bez niepokoju, to jesteście na dobrej drodze. Jeśli wejdziecie
na ścieżkę, która wydaje się do was pasować, podążajcie nią! Nie poddawajcie
się przed końcem. Traktujcie swoją decyzję jak przyrzeczenie czy ślubowanie,
włóżcie w nią wysiłek. Efekty są w ręku Boga, ale naszą rolą w tej grze są starania
przyciągające Jego łaskę. Chciałabym wam
przekazać jeszcze jedną lekcję której nauczyły mnie lata zmagań – po prostu
kochajcie Swamiego, nie opierajcie się. Po prostu kochajcie Go, kochajcie Go, kochajcie
Go, obecnego w tej czy w innej formie. Podążajcie w Jego stronę. Nie odsuwajcie
się od Niego ani Go nie porzucajcie. Nie zwlekając róbcie cokolwiek wam poleci,
pamiętając, że Swami komunikuje się z nami na różne sposoby. Ufajcie Jego absolutnej
kompetencji. W Swojej dłoni trzyma cały świat. Ponieważ
ucieleśniacie Boskość, ufanie sobie jest równoznaczne z wiarą w Boga. Nie
możecie nazywać się wielbicielami, gdy brak wam zaufania do siebie. Bez niego
niczego nie osiągniecie.Dlatego przede
wszystkim rozwińcie w sobie mocną i niewzruszoną wiarę we własne możliwości. To
podstawa samorealizacji.~ Sathya Sai Baba
Cicha rewolucja
~ Mata Betty Poyzer, Nowa Zelandia
