Klęska żywiołowa
w Uttarakhand
W wywiadzie
udzielonym Radiu Sai przewodniczący Indyjskiej Organizacji Służebnej Śri Sathya
Sai, pan V. Śriniwasan, przedstawił słuchaczom na całym świecie wysiłki Organizacji
podejmowane w celu pomocy i odbudowy w zniszczonym przez powódź stanie Uttarakhand[1].
Prezentujemy wybrane wyjątki z rozmowy pana V. Śriniwasana z panią
Karuną Munshi, przeprowadzonej 8 lipca 2013 r.
Sai Ram! Jak
wiesz, gwałtowna powódź w Uttarakhand rozpoczęła się 17 czerwca 2013 r.
Współczesna historia nie była jak dotąd świadkiem tak ogromnej i niespodziewanej
katastrofy. Uderzyła w część Indii, której nie kojarzymy z tego rodzaju
nieszczęściami. W różnych miejscach kraju zdarzały się trzęsienia ziemi,
tsunami i pożary, w Orisie były powodzie, jednak nie w tak zwartym terenie jak
góry w Uttarakhandzie! Organizacja Służebna Sathya Sai w stanach Uttar Pradesh
i Uttarakhand ma wspólnego przewodniczącego. Gdy nadeszła klęska i
dyskutowaliśmy, w jaki sposób w możliwie najkrótszym czasie zorganizować pomoc,
stanowa Organizacja wyruszyła w teren, zanim jeszcze podjęliśmy tę dyskusję. Natychmiast
skupiliśmy się na problemach tysięcy pielgrzymów.
Katastrofalne
skutki ekstremalnej ulewy
Miało to miejsce
podczas Chaar Dhaam Yatry – corocznej
pielgrzymki do czterech świętych miejsc w Himalajach – do Badrinath, Dwaraki,
Puri i Rameśwaram. Katastrofa zaskoczyła tysiące pielgrzymów. Chcieliśmy
natychmiast im pomóc, dostarczyć żywność, koce, leki i tym podobne rzeczy, ale
stanęło nam na przeszkodzie niezwykłe wyzwanie, przed którym stanęliśmy w Uttarakhandzie
– zakaz wjazdu.
W górach wiele
trudno dostępnych dróg zmyła woda. Nawet w najlepszych czasach były one wąskie
i nieprzystosowane do dużego ruchu. Ogrom i zasięg klęski, która spadła na ten
region, zaskoczyła lokalną administrację. Jej pierwszym posunięciem było
ograniczenie dostępu do regionu katastrofy. Nie wpuszczono nawet wolontariuszy
Organizacji Sathya Sai, gdy chcieli wyruszyć tam pieszo i nieść pomoc. Nie
muszę mówić o wspaniałej pracy wykonanej przez indyjską armię i lotnictwo.
Myślę, że nasze wojsko z powodzeniem utworzyło tutaj największy w czasach
współczesnych most powietrzny ratujący życie. Wielu żołnierzy zapłaciło za to
najwyższą cenę – zginęli w katastrofach spowodowanych złymi i nieprzewidywalnymi
warunkami pogody. Trwał sezon monsunów, była gęsta mgła, a w wąskich dolinach
wiał bardzo silny wiatr i lał deszcz. Z tym wszystkim musieli się zmagać
żołnierze. Lot helikopterem w tych okolicznościach przypominał przelot przez
komin, z wiatrem atakującym z obu stron. Żołnierze wykonali wspaniałą pracę i
gdyby nie ich zaangażowanie, to nie wiadomo jak skończyłaby się ta klęska.
Najważniejszy
cel – służenie opuszczonym pielgrzymom
Nawiązaliśmy kontakty z wojskiem
i uzyskaliśmy zgodę na wjazd do określonych regionów, co umożliwiło
wolontariuszom niesienie ulgi ludziom dotkniętym klęską.
Nasza uwaga skupiła się
najpierw na służeniu pielgrzymom w miejscach gdzie przebywali przed ewakuacją.
Później odkryliśmy, że po ewakuacji utknęli na lotnisku Jolly Grant, na stacji
autobusowej w Riszikeszu i na dworcu w Hardwarze. Było ich tak wielu, że zapewnienie
im dachu nad głową czy przetransportowanie samolotami, autobusami i koleją
okazało się niemożliwe. W tych trzech miejscach zorganizowaliśmy natychmiast obozy.
Ciastka, koce,
woda i telefony komórkowe
Obozy ofiarowały
wszelkiego rodzaju pomoc, ponieważ wiele osób straciło wszystko i przyszło z
pustymi rękami. Nie mieli nic do jedzenia. Zapewniliśmy im nie tylko gotowane
pokarmy, ale również czystą wodę, suchary, ubrania, koce i co najważniejsze,
telefony komórkowe (muszę pogratulować autorom tego pomysłu). Umożliwiły one
kontakt z bliskimi im ludźmi, którzy strasznie się o nich martwili. Ten
przemyślany gest odzwierciedla szczerość i nieszablonowy sposób myślenia naszej
młodzieży.
Ponieważ
skupiliśmy się na tym, aby jak najszybciej zaspokoić ich głód, cała rozdawana
żywność była gotowa od razu do spożycia. Ci, którzy cierpieli z powodu
biegunki, niestrawności, wyziębienia czy gorączki zostali zbadani przez lekarzy
i otrzymali recepty, na podstawie których natychmiast wydano im leki ze środków
medycznych stanowiących część przywiezionych tu rzeczy.
Dotarcie do
ludzi uwięzionych w wysokich górach
Opiekowanie się
pielgrzymami, którzy uciekli przed klęską było pierwszą fazą zadania. Niektórzy
jednak utknęli w górach, np. w pobliżu Joshimath[2].
Dotarcie tam jest niemożliwe nawet teraz, a wtedy, od 4 lipca, zaczęły lać
ulewne deszcze, które zmyły naprawione wcześniej drogi. Dojście tam stało się
dla nas wyzwaniem. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że ewakuacja pielgrzymów
wkrótce się skończy i że musimy skoncentrować się na wieśniakach, którym klęska
żywiołowa odebrała wszystko, nawet domy. Wielu z nich nie chciało stamtąd odejść.
Nie mając schronienia byli wystawieni na działanie żywiołów.