Jeśli spojrzysz na mnie, ja spojrzę na ciebie
– doświadczenie, które zmieniło życie
chrześcijanina
Arawind Balasubramanja
Pierwszego marca
2008 r. otrzymaliśmy maila od wielbiciela Swamiego. Czytając go odkryliśmy, że
dowiedział się o Bhagawanie Śri Sathya Sai Babie w 2003 r. Jest
chrześcijaninem. Opisał w nim niezwykle szczerze i entuzjastycznie jak Swami
wkroczył w jego życie. Przeczytałem list do końca. A potem odwróciłem się i
spojrzałem na zdjęcie Swamiego znajdujące się w moim pokoju. Bezmiar i znaczenie
tego doświadczenia po porostu zafascynowały mnie. Jego wpływ na piszącego do
nas człowieka był tak wielki, że nigdy nie poczuł potrzeby przyjazdu do
Swamiego! Wielokrotnie dziękowałem Sai Babie za możliwość obserwowania jak
przychodzi do Niego cały świat. Tamtego dnia podziękowałem Swamiemu za okazję
oglądania jak On idzie w świat. Teraz poczułem, że podzielenie się tym listem
będzie wspaniałym sposobem przypomnienia kim jest Śri Sathya Sai Baba.
Przeczytałem go wielokrotnie. Za każdym razem wypełniało mnie światło i czułem
błogosławieństwo. Miałem wrażenie, że wbiegam na szczyt góry i krzyczę: „Kocham
Cię, Swami!” Jednocześnie czułem się tak, jak gdybym siedział w ciszy pogrążony
w sobie i słyszał jak Swami odpowiada mi z oddali: „Ja ciebie także kocham”.
List dobitnie pokazuje, że sny o Swamim są rzeczywiste – tak rzeczywiste jak to
tylko możliwe! Oto on. Imię autora zostało zastąpione inicjałami, żeby chronić
jego prywatność. Nie jest ono zresztą takie ważne…
Czytajmy…
List nosi datę pierwszego marca 2008 r.
Sai Ram!
Jestem
chrześcijaninem. Pozdrawiam Cię z Bhusawalu, miasta w Maharasztrze. W tej
chwili pracuję w korporacji jako prawnik i pragnę podzielić się moimi skromnymi
doświadczeniami związanymi z Boską Matką Sai.
Działo się to w
czerwcu 2003 r., gdy byłem na ostatnim roku prawa w Pune. O Swamim dowiedziałem
się od uniwersyteckiego kolegi, Wiszala. Wiszal studiował wcześniej w
Puttaparthi. Przyciągnęły mnie do niego szczególne cechy charakteru, takie jak
spokój, niezależność oraz medytowanie z lampkami i dzwonkami przed portretem
jakiegoś mężczyzny. (Wydaje się, że dopóki Swami nie udzieli nam darszanu, dusza uważa, że Bhagawan jest człowiekiem!!)
Moja pierwsza reakcja była taka: „Co ten facet robi na wydziale prawa, skoro
czułby się lepiej w klasztorze?” Opowiem o tym później. Jak to w koledżu, studenci,
w tym również ja, byli bardzo hałaśliwi i energiczni, ponieważ przeżywali
wzloty i upadki, pragnąc za wszelką cenę osiągnąć sukces. Każdą naszą chwilę
mierzyły osiągnięcia i niepowodzenia. Chodziło o to, żeby utrzymać się na
szczycie. Byliśmy zatem nieustannie wystawieni na uniesienie lub rozpacz. Wtedy
właśnie miało miejsce najbardziej prestiżowe wydarzenie roku: The Philip Jessup Mood Court Competition
– Inscenizacje rozpraw sądowych im. Filipa Jessupa. Brali w nich udział reprezentanci
szkół prawniczych z całego świata. Konkurs polegał na wytoczeniu fikcyjnej
sprawy obejmującej najważniejsze zagadnienia prawa międzynarodowego. Uczestnicy,
zaproszeni ze wszystkich uczelni w kraju, przedstawiali ją umownemu sądowi
złożonemu z wybitnych ławników i prawników. Zwycięski zespół brał udział w
finałach i występował w Waszyngtonie przeciwko zespołom z innych krajów.
Naturalnie
studenci, w tym ja, rozpoczęli przygotowania na wiele tygodni przed samym
wydarzeniem. Miałem grupę przyjaciół prowadzących badania i mnóstwo starszych kolegów
pomagających mi pod każdym względem. Sporządzaliśmy i przeredagowywaliśmy pozwy,
siedząc do późna w nocy, posuwając się powoli do przodu w kierunku tego, co jak
czułem, było moim życiowym celem – marzeniem, które mogło się spełnić wbrew
wszystkim przeciwnościom i przypadkom. Czułem, że urodziłem się po to, żeby
zdobyć wyśnione trofeum!
Wkrótce nadszedł
ów ważny dzień i byłem gotów wygrzewać się w blasku zwycięstwa. Czyniłem
ostatnie, gorączkowe przygotowania, gdy pojawiła się informacja, że sędziowie roznoszą
uczestników w pył. Wydawało się, że konkurs polega przede wszystkim na
mierzeniu naszej odporności na stres. Nadeszła moja kolej i podszedłem do
podium. Byłem tak zdenerwowany perspektywą wyniku swojego wystąpienia, że straciłem
głos i nie mogłem wypowiedzieć słowa. Wydałem z siebie niespójny bełkot. Po
chwili zwaliła się na mnie fala śmierci płynąca od strony sędziów i zostałem
skruszony nawałnicą ich pytań. Ugięły mi się kolana. Byłem zmiażdżony i zanim
się spostrzegłem, wyszedłem z sali. Ogłoszono wyniki i okazało się, że przepadłem
z kretesem. Spadłem z hukiem na ziemię. Świat stał się ciemny i ponury. Byłem
na ostatnim roku prawa i nie miałem za sobą żadnych ważnych zwycięstw ani niczego,
czym mógłbym się pochwalić. Miałem pewność, że nie zainteresuje się mną żadna
ważna kancelaria prawnicza i że moja kariera legła w gruzach, zanim się jeszcze
zaczęła. Zsuwałem się w dół. Straciłem równowagę umysłową, wpadłem w depresję,
nie miałem pojęcia co powinienem zrobić. Zacząłem się objadać i palić. Mój
umysł dręczyło tysiące czarnych myśli.
Pewnego dnia
przechodziłem przez akademik głęboko zadumany, gdy usłyszałem jak Wiszal śpiewa
mantrę Gayatrii. Jego pokój sąsiadował z moim. Mantra głęboko mnie poruszyła i
obdarzyła wewnętrzną ciszą. Kilka dni później towarzyszyłem Wiszarowi w
medytacji. Wkrótce stało się to zwyczajem. Czułem się coraz lepiej, zdrowiałem.
Jednak choroba nawracała. Popadłem także w ten okropny zwyczaj oskarżania Boga.
Obarczałem Jezusa Chrystusa winą za to, że nie pomógł mi przez to przejść. A
potem przyszło objawienie!
Pewnego
popołudnia czytałem książkę i nagle poczułem się bardzo słaby. Miałem wrażenie,
że umieram. Powoli podniosłem się z krzesła, podszedłem do łóżka i opadłem na
nie. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, miałem wrażenie, że wszystko się kończy.
Zasnąłem i nagle zostałem przeniesiony w bardzo dziwne miejsce. Było tam
wysokie wzgórze, a ja zwisałem ze skały, wołając o pomoc. Czułem, że krwawią mi
dłonie i byłem pewny, że spadnę w ziejącą w dole ciemną przepaść. Nagle
przypomniałem sobie o Swamim i wezwałem Go. I oto na szczycie wzniesienia ujrzałem
parę stóp. Spoglądając w górę zobaczyłem najpiękniejszą twarz na Ziemi – twarz
Swamiego. Dał mi znak, żebym podszedł i po chwili stanąłem obok Niego. Potem
ujrzałem światło jaśniejsze od blasku tysiąca słońc. Wykrzyknąłem: „Chryste!”
To był Jezus Chrystus! Swami stał obok Niego, a ja poczułem jak z wolna ulatuje
ze mnie życie. Blask stawał się z każdą chwilą mocniejszy i wnikał we mnie. W
końcu nie byłem w stanie więcej go wchłonąć i upadłem na kolana. Nie umarłem!
Jezus odszedł, ale Swami pozostał. Spojrzał mi głęboko w oczy, po czym ruszył
żwawo przed siebie i zostałem sam. Odzyskałem świadomość i wkrótce znów leżałam
na łóżku. Usiadłem nie mogąc wyzwolić się ze snu, z wizji – czymkolwiek to
było. Mocno się pociłem i nie mogłem uwierzyć, że przez to przeszedłem.
Wieczorem, z wahaniem, opowiedziałem o tym Wiszalowi. Ku mojemu zaskoczeniu
uwierzył w każde moje słowo. Nigdy nie byłem w Puttaparthi, lecz on powiedział
spokojnie, że rzeczywiście, jest tam góra dokładnie odpowiadająca mojemu opisowi.
Wtedy zacząłem czytać więcej książek napisanych przez Swamiego i medytować o
Nim. Miałem dziwne poczucie bezpieczeństwa, byłem spokojny i nie interesowałem
się innymi sprawami. To były cechy, które dostrzegałem i podziwiałem u Wiszala.
Uderzyło mnie, że nawet moje początkowe żarty z Wiszala były boską łaską
płynącą do mnie z jego duszy.
Wszedłszy w moje
życie, Swami nie przestawał mi towarzyszyć. Mój drugi darszan odbył się, gdy jechałem z rodzinnego Bhusawalu do Pune.
Czytałem uważnie książkę ‘Wystąpienia Sathya Sai’. Nagle wyjrzałem przez okno i
zobaczyłem na peronie tłum ludzi. Pomyślałem, że coś się tam dzieje, gdy nagle,
ku swojemu zaskoczeniu ujrzałem Swamiego. Wsiadł do pociągu i zajął miejsce
naprzeciwko mnie. Dał mi do picia jakiś płyn. (Przekonałem się później, że była
to amrita.) Wypiłem kilka kropel i
oddałem Mu naczynie. Sai Baba uśmiechnął się do mnie, a potem wspiął się na
górne łóżko i zapadł w sen. Dopiero po chwili otworzyłem oczy i uświadomiłem
sobie, że zdrzemnąłem się nad książką. Mimo to czułem w ustach słodki smak amrity. Co mogę powiedzieć? Z kim mam
się podzielić swoimi przeżyciami?
Te dwa zdarzenia sprawiły, że moja wiara w Swamiego stała się
niewzruszona jak skała. Zacząłem żyć Jego naukami, przede wszystkim tymi, w
których mówi, że praca jest wielbieniem, a służenie ludzkości jest służeniem
Bogu. Opisane przeze mnie wydarzenia miały miejsce pięć lat temu. W
międzyczasie przeżywałem wzloty i upadki, ale miłosierny Swami był nieustannie
obecny w moim życiu.
Przychodzi do
mnie w snach i błogosławi mnie, prowadzi mnie i czasami ostrzega lub beszta.
Tak! Krzyczy na mnie, gdy postępuję niewłaściwie. Nie zliczę ile razy
dostąpiłem darszanu, choć nie byłem
jeszcze w Puttaparthi.
Jeśli chodzi o
moją zawodową karierę, to pracuję w renomowanej firmie i robię to, co lubię
najbardziej. Okazało się, że moja przegrana w inscenizacji rozprawy sądowej
była błogosławieństwem, ponieważ przyniosła mi doświadczenie Boga. Teraz mocno
wierzę, że wszystko, co się wydarza przynosi nam to, co najlepsze.
Samasta Loka Sukino Bhawntu.
Z miłością
AM
z http://groups.google.com - saismg tłum.
J.C.