Mądrość kobiet Sai część 3
dwie wielbicielki Sai Baby
dzielą się historiami swego życia
Bądź skupiony na jednym i wiedz, że ‘Ja jestem’
~
Waltraud Gruber, Niemcy
Jako
Niemka, jestem bardzo blisko związana z losem mojej ojczyzny. Wszyscy młodzi
ludzie z mojego pokolenia, urodzeni pomiędzy 1920 a 1930 r., musieli
podczas II wojny światowej poświęcić dla kraju swoje dzieciństwo i młodość.
Przez długie lata rzucało to cień na moje życie, chociaż w dzieciństwie
przeżyłam wiele radosnych chwil. Swami odpowiedział na moją tragedię i przyprowadził
mnie do bezosobowego Boga.
Miałam
tylko siostrę, starszą ode mnie o dziewięć lat. Gdy miała 18 lat wyszła za mąż
i zamieszkała daleko od nas. Czułam się bardzo osamotniona, ponieważ moi
rodzice byli starszymi ludźmi i myślę, że nie byli już w stanie opiekować się
dzieckiem. Wtedy, w 1936 r., dowiedziałam się o młodzieżowych grupach Hitlera.
Przyjmowały dzieci w wieku od 10-ciu do 14-tu lat, a ja miałam dziewięć. Bardzo
chciałam być z nimi i co jakiś czas błagałam rodziców: „Proszę, napiszcie podanie
do władz, żeby pozwoliły mi przyłączyć się do grupy”. W końcu to zrobili. Zaczęłam
uczęszczać na zajęcia i uzyskałam dostęp do wszystkiego, co uszczęśliwia
dzieci: wszelkiego rodzaju sportów, grup śpiewaczych, udziału w przedstawieniach,
czytania poezji, pieszych wycieczek… Trwało
to tylko trzy lata. Potem wybuchła wojna i wszystko się zmieniło.
Czy nie powiedziałaś, że twoje wstąpienie do
niemieckiej grupy młodzieżowej w tamtych latach można przyrównać do wstąpienia
do grupy harcerek w innych krajach?
Tak,
te grupy były takie same, stwarzały dzieciom podobne możliwości. Nikt nie wpływał
na mnie politycznie, nikt mnie nie indoktrynował, bo byłam na to o wiele za
młoda. Gdy miałam 14 lat, wstąpiłam do Hitlerjugend. Pracowaliśmy dla
Czerwonego Krzyża – wysyłano nas na stacje kolejowe, gdzie podawałyśmy kawę i
chleb żołnierzom z przejeżdżających pociągów oraz do fabryk, gdzie obierałyśmy ziemniaki.
Powinnam
wspomnieć o pewnym wydarzeniu, ponieważ wiele, wiele lat później Swami odniósł
się do niego. Podczas weekendu nasza grupa zatrzymała się w młodzieżowym hotelu,
wybudowanym na szczycie wzgórza. Roztaczał się stamtąd rozległy widok na bardzo
piękną równinę. Tak się zdarzyło, że rozpętała się burza z piorunami i
przestraszyliśmy się. Kiedy przestało padać otworzyłam drzwi na werandę i
wyszłam. Ujrzałam niezwykły, majestatyczny obraz: górą płynęły kolorowe chmury
– szkarłatne, zielone, żółte i purpurowe. Nagle na niebie pojawił się rozpędzony
rydwan bojowy, dokładnie taki, jaki oglądamy na obrazkach z epoki starożytnego
Rzymu i Grecji, z wielkimi kołami i wozem w środku, pomalowany na pomarańczowo,
w którym stała pomarańczowa postać. Rydwan pędził na wschód. Po chwili znikł mi
z oczu. Nikomu o tym nie powiedziałam. Pomyśleliby, że zwariowałam. Ale wiele
lat później Swami rozmawiał z Bernhardem o bitwie z 1941 r., podczas której
Bernhard został ciężko ranny odłamkiem szrapnela z wybuchającego czołgu. Dostał
nim w podstawę czaszki. Było to w Rosji, leżącej na wschód od Niemiec. Następnego
dnia Swami, po rozmowie z moim mężem, połączył te dwa wydarzenia zadając mi
zdawkowe pytanie: „Gdzie byłaś w 1941 r. i ile miałaś wtedy lat?”. Na zawsze zachowałam
w pamięci burzę z piorunami z 1941 r. i rydwan bojowy pomalowany na pomarańczowo.
Jak
możesz sobie wyobrazić, końcówka wojny przyniosła nam traumatyczne przeżycia.
Czułam, że wrzucono mnie w najczarniejszą otchłań jaką mogłam sobie wyobrazić.
Nie odbywały się lekcje. Do szkoły średniej dostałam się dopiero po roku.
Szóstego grudnia 1944 r. do tego stopnia zbombardowano nasze miasto, że niemal
przestało istnieć. Straciliśmy dom i wtedy rozpoczęła się walka o zaspokajanie
codziennych potrzeb: o pokarm i o dach nad głową. Zostałam oddzielona od
rodziców, ponieważ zabrakło miejsca na jeszcze jedno łóżko. Co gorsze, mój
ojciec był poważnie chory, praktycznie stał się inwalidą i nie mógł wrócić do
pracy.
Wróciłaś do szkoły?
Nie,
ponieważ nie mieliśmy pieniędzy. Więc co miałam robić? Wykonywałam proste prace
biurowe i otrzymywałam minimalną pensję. Miałam siedemnaście lat. Spotkałam
mężczyznę, byłego niemieckiego oficera, który wrócił z obozu w północnej
Afryce. Gdy Anglicy pokonali Niemców w słynnej bitwie pod El Alamain w 1942 r.,
został jeńcem wojennym. Potem jeńców przejęli Francuzi i przewieźli ich do Algierii.
Uwolniono go po czterech latach. Pobraliśmy się i mieliśmy trójkę dzieci. Zmarł
w 1973 r.
Po
kilku latach ponownie wyszłam za mąż za Bernharda Grubera, generała – majora w
niemieckiej armii. Mieszkaliśmy w Bonn, tymczasowej stolicy RFN-u. To był
zwrotny punkt w moim życiu. Zaczęłam uczęszczać na lekcje jogi, trenując ją jak
każdy inny sport. Nie wspomniano nam o kryjącej się za nią filozofii, ale spotkałam
tam starszą panią, która zainteresowała się mną i została moją nauczycielką.
Miała doktorat z ekonomii i kilka lat wcześniej przeszła na emeryturę, zwalniając
stanowisko zajmowane w rządzie. Myślę, że przekroczyła siedemdziesiątkę, a mimo
to zapisała się na uniwersytet i studiowała psychologię, filozofię, historię,
wszystko. W tym samym czasie poważnie zajęła się duchowością. Kiedy dowiedziała
się, że pod koniec wojny przerwałam naukę, po prostu zaopiekowała się mną. Mówiła:
musisz zrobić to, musisz zrobić tamto,
musisz nauczyć się angielskiego – ‘musisz’ było jej biczem. W tym czasie Bernhard wyjeżdżał często w
zagraniczne podróże służbowe, a trójka moich dzieci studiowała w innych miastach,
więc miałam wystarczająco dużo czasu, żeby pogłębić wiedzę o wielu rzeczach.
Poznawszy
Bernharda, natychmiast wzięła go pod swoje skrzydła. „Musisz wprowadzić do armii niemieckiej zajęcia z jogi. Żołnierze muszą zmienić swój sposób myślenia
regularnie praktykując jogę. Dzięki niej nabiorą sił fizycznych i mentalnych”.
Oczywiście, nie zrobił tego, ale ta pani stała się naszą bliską przyjaciółką.
Pewnego dnia, przyniosła nam wraz z innymi
książkami ‘Człowieka cudów’ Howarda Murpheta. Widząc tytuł, który nie wzbudził
naszego zainteresowania, zastanawialiśmy się: „Co to jest?” Cuda nie wchodziły
w zakres naszych doświadczeń, a te opisane w opowieści o życiu Jezusa nigdy nie
zagościły w naszej świadomości.
Czy praktykowałaś jakąś religię?
Nie!
Chodziliśmy do kościoła jedynie w Boże Narodzenie i święta. Ale wracając do
‘Człowieka cudów’, powiedzieliśmy: „Nie, nie!” Doczytaliśmy do miejsca w którym
żona Murpheta Iris, o mało nie postradała zmysłów, kiedy dostała do
wyprasowania szatę Swamiego. Zaczęliśmy się zastanawiać, o co tu chodzi? Dalej
nie czytaliśmy. Nie skończyliśmy książki. Ale wspomniana wyżej pani nakleiła na
frontowej stronie okładki niewielkie zdjęcie Swamiego i wpisała adres aśramu. Zauważyłam,
że często na nie spoglądam.
Ponieważ
wydarzyło się to w okresie, gdy Bernhard wybierał się na emeryturę, zajęliśmy
się planowaniem podróży. W kwietniu 1981 r. wybraliśmy się w sześciotygodniową
podróż przez zachodnią część Stanów Zjednoczonych. Była wspaniała, miałam
wrażenie, że otworzyła się przed nami księga dziejów Ziemi. Zakończyliśmy ją w
niedzielę w Phoenix w Arizonie. Na poniedziałek zarezerwowaliśmy lot do
Waszyngtonu, gdzie Bernhard miał umówione spotkanie w Ministerstwie Obrony.
Ponieważ
na całym świecie niedzielne popołudnia są nudne, nie wiedzieliśmy jak je
spędzić. Wtedy przypomniałam sobie, że pani, która dała nam książkę Murpheta,
powiedziała, że jeśli trafimy do Tucson w Arizonie, możemy odwiedzić Lisę,
zamieszkałą w Stanach Niemkę. Będzie szczęśliwa mogąc nas poznać. Bernhard się
wahał, ponieważ dzielił nas od niej dystans 250 km , a droga wiodła przez
pustynię. W końcu jednak znaleźliśmy się tam. Zaskoczyliśmy ją, pojawiając się
bez uprzedzenia. Ucieszyła się jednak na nasz widok i przyjęła nas bardzo serdecznie.
Wszędzie miała zdjęcia Swamiego, zatem naturalne było, że zadawaliśmy pytania. W
rzeczywistości to ja je zadawałam, a Bernhard milczał. Ale Lisa nie mówiła o
cudach, lecz o miłości i opiece, których tam doznała.
W
tamtych czasach, na początku lat 60-tych, gdy przyjeżdżała do Swamiego, w aśramie
mieszkało niewiele osób i wszystko znajdowało się bardzo blisko. Nie
spuszczając wzroku z jej ust widziałam, że jej oczy coraz bardziej błyszczą. Odwróciłam
się do Bernharda i powiedziałam: „Och, tak bardzo pragnę tam pojechać”.
Bernhard, bardzo powściągliwy i opanowany, odpowiedział: „Cóż, jeśli ten
człowiek rzeczywiście jest wszechwiedzący, wszechmocny i wszechobecny, to nie
musimy jechać do Indii. Możemy go doświadczać wszędzie”. Ostatnia sylaba nie
zdążyła jeszcze opuścić jego ust, gdy nagle wzniósł ręce do twarzy i
wykrzyknął: „Co to jest? Co to jest?” Swami potwierdził wypowiedziane przez
niego zdanie, wypełniając mu dłonie aromatem wibhuti. Lisa i ja nie czułyśmy nic. Aromat był przeznaczony
jedynie dla Bernharda.
Następnego
dnia lecieliśmy do Waszyngtonu. Jadąc zwrócić samochód do wypożyczalni, zrobiliśmy
zakupy. Po drodze zauważyliśmy niewielką księgarnię. Rzuciłam zdawkowo: „Kupmy
sobie coś do czytania w samolocie”. Weszliśmy do księgarni i ku naszemu
najwyższemu zdumieniu okazało się, że sprzedają w niej jedynie książki
Swamiego. Na półkach znajdował się komplet Dyskursów
Sathya Sai i wszystkie inne książki. Byłam oszołomiona. Na chybił trafił
wyjęłam Letnie Ulewy w Brindawanie w 1973
r. Czytałam ją podczas lotu, trwającego około dwóch i pół godziny. W tej
książce Swami opowiada o związku łączącym Krisznę i Ardżunę. I chociaż nigdy
przedtem nie słyszałam o Bhagawad Gicie
i zawartych w niej naukach, wiedziałam w głębi serca, że ta mądrość
przeznaczona jest dla całej ludzkości i należy do każdego. Byłam podekscytowana
i poruszona. Kiedy wylądowaliśmy, oznajmiłam Bernhardowi: „To pewne! Musimy tam
pojechać! Opowiem ci później”.
Wygląda na to, że Swami was prowadził.
Tak!
Zatrzymaliśmy się w hotelu w Georgetown, leżącym na obrzeżach Waszyngtonu. Następnego
dnia Bernhard udał się do Ministerstwa Obrony, a ja postanowiłam zrobić to co
zwykle – pójść do muzeum i na spacer. Na zewnątrz znajdowała się czteropasmowa
jezdnia biegnąca na wzgórze. Po drugiej stronie zobaczyłam park i maleńki
drewniany kościółek, pomalowany na jasnozielono i niebiesko. Było bardzo
gorąco. Pomyślałam, że jeśli uda mi się przejść przez ulicę, to może pod
drzewami znajdę odrobinę chłodu. Przeszłam, ale nie mogłam znaleźć wejścia do
parku. Nagle znalazłam się na tyłach kościoła i wierz mi, weszłam do niego
tylko dlatego, ponieważ wiedziałam, że kościołach panuje zawsze miły chłód. W
środku spotkałam kobietę, zabierającą się właśnie do sprzątania. Zaczęłam jej
zadawać bardzo niemądre pytania, takie jak: „Kto wykonał te okna w stylu art
deco?”, „Kiedy wzniesiono kościół?”. Opierając się na szczotce zapytała:
„Naprawdę chce pani to wiedzieć? Jeśli tak, to proszę zejść na dół. Spotka tam
pani ludzi, którzy potrafią na to odpowiedzieć”.
Wąskimi
schodami zeszłam na dół, otworzyłam drzwi i znalazłam się w pięknym pokoju zalanym
słońcem, wychodzącym na ogród. Zobaczyłam, że przy okrągłym stole siedzi kilka
osób. Bardzo się speszyłam, ale zanim zdecydowałam co powinnam zrobić, starsza
pani wskazała mi wolne krzesło i powiedziała: „Proszę usiąść”. Usiadłam.
Czytali kolejno urywek z niewielkiej książki. Nim zdążyłam zapytać o co chodzi,
siedząca obok mnie kobieta wskazała mi stronę i powiedziała: „Teraz pani kolej”.
Zaczęłam więc czytać. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom i uszom. Był to dialog
pomiędzy Najwyższą Jaźnią i duszą indywidualną, mający takie samo znaczenie jakie
miała czytana przeze mnie poprzedniego dnia rozmowa Kriszny z Ardżuną. O mój Boże!
Ludzie
zauważyli, że dzieje się coś niezwykłego. Jedna z kobiet zaczęła płakać, więc
starsza pani zamknęła sesję kółka studyjnego. To było moje pierwsze kółko
studyjne i wzięłam w nim udział przez przypadek. Ci ludzie zbierali się tutaj
raz w tygodniu i czytali „Bezosobowe życie”. Kobieta, która pożyczyła mi
książkę, książkę pełną zrobionych przez nią uwag, powiedziała: „Od tej chwili
ta książka należy do pani”. Oczywiście, będę ją miała do końca życia. Weszliśmy
na górę do kościoła i tam zagłębiłam się w medytacji.
Miejsce,
do którego przypadkowo trafiłam, było Kościołem Chrystusa Uzdrawiającego. Jego
budowę rozpoczęto pod koniec XIX w., gdy do Stanów przyjechał Wiwekananda i
przywiózł ze sobą prawdę o Wedancie[1].
Wtedy grupa ludzi zauważyła podobieństwo pomiędzy naukami Jezusa i Wedanty.
Pewien człowiek wydał tę książkę w momencie zwrotnym XX w. Nadał jej tytuł „Bezosobowe
życie” i przedstawił w przepiękny, niezwykły sposób nauki Najwyższej Jaźni
skierowane do duszy indywidualnej.
Wszystko
to zdarzyło się w ciągu trzech dni: niedziela – wizyta w Tucson, gdzie
dowiedzieliśmy się tak dużo o Sai Babie; poniedziałek – księgarnia, zakup
‘Letnich Ulew w Brindawanie’ i czytanie o ‘Bhagawad Gicie’; wtorek – nauka
Wedanty w Kościele Jezusa Uzdrawiającego i moje pierwsze kółko studiów
duchowych. Powiedziałam Bernhardowi, że to nie może być przypadek, że to coś
znaczy. Zastanawialiśmy się nad tym i po powrocie do domu zaczęliśmy planować
podróż do Puttaparthi, aby otrzymać darszan
Swamiego.
Przygotowaliśmy
się do niej jak do ekspedycji i przyjechaliśmy dwa dni przed urodzinami Swamiego.
Były tam nieprawdopodobne tłumy ludzi. Zakwaterowano nas w szkole imienia
Iśwarammy. Po urodzinach otrzymaliśmy wezwanie na audiencję. Swami zadawał
pytania znajdującym się tam ludziom i jedno z nich brzmiało: „Kim jest Bóg?”
Odpowiedziałam bardzo nieśmiało i cicho: „Jest Absolutem, Jednym bez drugiego”.
Dowiedziałam się tego z dyskursu Swamiego oraz na spotkaniu kółka studyjnego w
kościele w Waszyngtonie. Podczas tego spotkania Swami nie pozwolił na żadne osobiste
pytania. Zaczęliśmy się uczyć.
Jak zmieniło się twoje życie po spotkaniu z Sai Babą?
Nasze
życie zmieniło się ogromnie. Cała rodzina Bernharda – jego matka, siostry i
moje dzieci – pytała: „Co wy robicie? Zwariowaliście? Nie obchodzi was nasza reputacja?”
Zastanawiali się nad tym także jego koledzy z armii. Nikt nie mógł uwierzyć, że
Bernhard złożył wizytę guru. Opuścili nas bliscy i w następnym roku, 1982,
Bernhard zaczął służyć Swamiemu w Niemczech na wiele różnych sposobów. Rosła
liczba osób wiedzących o Swamim, powstawały grupy, a Bernhard koordynował to
wszystko w piękny sposób. Gdy ludzie opowiadali mu jak trudno jest przestrzegać
zasad Swamiego i Jego kodeksu postępowania, mój mąż zawsze odpowiadał:
„Nauczymy się tego razem”. Został koordynatorem w Niemczech, a potem
przewodniczącym Organizacji Sathya Sai Baby na Europę Środkową. W skład okręgu
weszły później byłe wschodnie kraje komunistyczne, w tym także Rosja.
Swami
zrobił dla mnie coś bardzo pięknego: dał mi nowy zegarek. Ma ciężką złotą kopertę,
tarczę w kolorze ciemnej czerwieni usianą drobnymi diamentami i szkarłatny
skórzany pasek. Zdarzyło się, że w 1987 r. zgubiłam zegarek, który dostałam od
Bernharda. Podczas audiencji w wewnętrznym pokoju, Swami zapytał mnie: „Gdzie
jest twój zegarek?” „Zgubiłam go.” We frontowym pokoju Swami zmaterializował
zegarek i założy mi go na rękę. Powiedziałam: „Jest piękny”. A Swami
odpowiedział: „Tak. Ma także piękny kolor”. Odkryłam później, że czerwień jest
kolorem życia i splatającej się z życiem miłości. Dowiedziałam się w ten
sposób, że Swami podarował mi nową drogę życia. To najcenniejszy podarunek jaki
kiedykolwiek dostałam.
Ale
największym cudem Swamiego był mój wewnętrzny rozwój. W kwietniu 1997 r. przekroczyłam
siedemdziesiątkę. Pragnęłam być z tej okazji ze Swamim. Więc podczas urodzin Swamiego
w 1996 r. Bernhard przedstawił Mu moje marzenie, a On odpowiedział: „Tak, tak.
Zapraszam was z całego serca. Ja także mam 70 lat”. Na moje urodziny
pojechaliśmy do Kodaikanal i dzień wcześniej, po wieczornych bhadżanach, Swami podszedł do Bernharda
i powiedział: „Zapraszam was jutro na obiad”. Potem w Swoim domu, Swami zapytał
mnie: „Jak się masz?”, a ja wykrzyknęłam: „Jest tak jasno, tak wspaniale!” „Dlaczego?”,
zapytał Swami i włożył mi w usta słynną mądrość z Upaniszad: „Ponieważ jestem!
Jestem!”
Jak byś podsumowała mądrość otrzymaną od Swamiego?
Sai
Baba daje każdemu z nas nowe życie, mające stały cel. Nie trzeba słuchać nikogo
innego prócz Swamiego. Skupmy się na Nim i praktykujmy Jego nauki, Jego zasady
i sposób postępowania. Swami daje nam przykład. Dając nam doświadczenia,
stopniowo poszerza nasze rozumienie, a my, pogłębiając świadomość, stajemy się
w dużym stopniu przykładem dla innych. Z całego serca staram się przekazywać
nauki Swamiego nowoprzybyłym ludziom. Mówię im: sami zdecydujcie, że będziecie
trzymali się Jego nauk i skupcie się na jednym. Nauczyciel jest wewnątrz. Już
zaprojektował waszą egzystencję. Spełnienie przynosi nam śpiewanie na chwałę
Pana, wykonywanie bezinteresownej służby na rzecz współbraci i robienie
wszystkiego co najlepsze na polu edukacyjnym.
Iluzja sprawia,
że identyfikujecie się z ciałem i mówicie „ja”. Ale to nie jest wasza prawdziwa
Jaźń. Utożsamiając się z ciałem pozostajecie na poziomie indywidualnej duszy.
Pozbywając się tej iluzji, stajecie się jednością z Najwyższą Jaźnią.
~ Sathya Sai Baba
Dowiedz się kim jesteś
~ Doroty Hall, Australia
Nastolatka,
z którą pracowałam w ramach programu opartego na Wychowaniu w Wartościach
Ludzkich Śri Sathya Sai utrzymywała, że nawet gdy dzieją się najgorsze rzeczy
mówię tylko: „Nieważne”. Nauczyłam się tej odpowiedzi stykając się z wieloma
nieszczęściami. Kilka lat temu przeczytałam książkę na temat wdzięczności i to
było fantastyczne, ponieważ ukazało mi ‘drugą stronę’ medalu. Przekonałam się,
że nawet w największym niepowodzeniu powinniśmy próbować okazać wdzięczność,
ponieważ nawet z niepowodzenia wyniknie dla nas coś pozytywnego. Tak jak w
symbolu tao – kropka negatywności pośród pozytywów i pozytywności pośród negatywów.
Kiedy
po raz pierwszy przyjechałam do Indii, Swami przebywał w Whitefield i trwał
Letni Kurs Indyjskiej Kultury i Duchowości. W hollu wisiało mnóstwo
transparentów. Słowa Swamiego na jednym z nich: „Przyjemność jest tylko przerwą
pomiędzy dwoma bólami” zwróciły moją uwagę i zostały ze mną na zawsze. To była
dla mnie wielka lekcja.
Czy możesz nam opowiedzieć o wpływach, które ukształtowały ciebie i twoje
życie?
Przede
wszystkim ukształtowały mnie doświadczenia z dzieciństwa, trwające do czasu gdy
zostałam nastolatką. Nie wchodząc w szczegóły, dorastałam w atmosferze
przemocy. Oczywiście stwarzało to mnóstwo problemów, ale mogę powiedzieć, że
głównym skutkiem tej sytuacji była hipokryzja, uczucie prowadzenia podwójnej
egzystencji. Czułam, że jestem nieprawdziwa i nieustannie oglądałam się za
siebie, bojąc się, że ktoś to odkryje. Wciąż się pilnowałam i martwiłam, że ludzie
dowiedzą się o przeżywanym przeze mnie koszmarze. Nie rozumiałam, że jestem
ofiarą okoliczności. Oczywiście, gdyby to odkryto, sytuacja uległa by zmianie i
zostałabym uratowana, ale nie wiedziałam o tym, ponieważ byłam dzieckiem.
Uważałam,
że ponoszę za to pełną odpowiedzialność. Zostałam ostrzeżona, że jeśli komukolwiek
o tym powiem, doprowadzi to do rozprawy sądowej i wszyscy się o tym dowiedzą.
Zostanę uwięziona i będzie to tylko moja wina. To był wielki, kształtujący mnie
czynnik. W dzieciństwie byłam zmuszona nieustannie się pilnować i nie dopuścić
nigdy, aby ktoś usłyszał o moim sekretnym życiu. Udało mi się.
Czy próbowałaś być bardzo ‘dobrą dziewczynką’, żeby to sobie zrekompensować?
Starałam
się być ‘dobrą dziewczynką’ w kościele. Ludzie w kościele byli dla mnie bardzo
mili. Naprawdę karmili mnie i dbali o mnie, więc kościół był niebem. W szkole
było trudniej. Były dzieci ładniejsze ode mnie i bardziej faworyzowane. Nie
byłam niczyją ulubioną uczennicą, nikt mnie nie wyróżniał. Pragnęłam zostawić
dzieciństwo za sobą. Byłam inteligentna i znano mnie w szkole z osiągnięć, co pomogło
mi zdobyć stypendium i wyprowadzić się z domu. Zrozumiałam to i ostatecznie
uwolniłam się z tej trudnej sytuacji.
Jestem
bardzo wdzięczna mojemu ojcu. Był człowiekiem mądrym! Miałam czterech braci,
ale ojciec powiedział, że muszę dostać taką samą szansę jak chłopcy. Byłam
najstarszym dzieckiem i żyliśmy w wielkiej biedzie, wiec normalnie musiałabym
pójść do pracy, żeby pomóc, ale ojcu udało się zapewnić mi pełne średnie
wykształcenie. Potem dostałam stypendium i wstąpiłam do koledżu, żeby zostać
nauczycielką. Jestem mu bardzo wdzięczna za umożliwienie mi równego startu.
Przeżyty
w dzieciństwie stres regularnie się uzewnętrzniał. Często mdlałam w szkole.
Dochodziłam do siebie w pokoju nauczycielskim, pod wpływem delikatnego dotyku
którejś miłej pani. W późniejszych latach uświadomiłam sobie dwie rzeczy
dotyczące tych omdleń. Po pierwsze, omdlenie stanowiło ucieczkę od tego, co się
ze mną działo. Po drugie, były to piękne przeżycia z ludźmi troszczącymi się o
mnie – tęskniłam za miłością.
W
moim dzieciństwie nie było dużo miłości. Ojciec był wciąż nieobecny. Pracował
na budowie i często wyjeżdżał. Przez większość czasu nie było go z nami. Wracał
do miasta jedynie w środę wieczorem, żeby pójść do loży masońskiej. Był bardzo
uduchowionym i wrażliwym człowiekiem, chociaż na zewnątrz był twardy. Nigdy nie
uświadomił sobie, że mam jakiś problem. To było naprawdę zdumiewające, że nigdy
nie odkrył ani nie zauważył, że dzieje się ze mną coś złego. Dzisiaj, kiedy
dziecko zachowuje się w taki sposób, w jaki ja zachowywałam się wtedy, ktoś
natychmiast bada jego sytuację. Oczywiście, moje doświadczenia przyniosły mi
zrozumienie i współczucie dla dziewcząt, z którymi teraz pracuję. Wiele z nich
ma taki sam problem. Oto przez co musiałam przejść w tym życiu.
Matka
mojej mamy – moja Nan – była święta. Interesujące, po przyjściu do Swamiego
odkryłam, że urodziła się w tym samym roku co Iśwaramma, matka Sai Baby. Moja
Nan była fantastyczna. Jej ojciec był alkoholikiem i miała trudne dzieciństwo,
ale była radosną dziewczynką. Chociaż w tym czasie dzieci uczyły się w szkole
tylko przez siedem lat, pomiędzy siódmym a czternastym rokiem życia, to zdążyła
poznać grekę i łacinę. Jej mąż, mój dziadek, miał kuźnię. Babcia zajmowała się
rachunkami. Była również bardzo zdolną krawcową, wizjonerską i twórczą. Nie
potrzebowała nawet wykrojów, po prostu cięła materiał. Była nam bardzo oddana.
Mama
cierpiała w dzieciństwie na gorączkę reumatyczną, która wróciła, gdy dorosła.
To było dwanaście najlepszych miesięcy w moim życiu! Zamieszkałam z bratem u
Nan, ponieważ mama była zbyt słaba, żeby się nami zajmować. Było wspaniale. Nan
urządziła dla mnie pierwsze w moim życiu przyjęcie urodzinowe. Mieszkając z Nan
czułam się wolna. Uwielbiałam wracać do domu i pomagać jej. Była dla mnie
bardzo miła. Szyła mi także ubrania. Chodziłyśmy razem do sklepu z ubraniami, a
później Nan szyła mi każdą sukienkę, która mi się tam spodobała – normalnie dostawałam
jedną sukienkę rocznie. Wystarczyło, że popatrzyła na model. Potem pomagała mi
wybrać materiał, siadała do maszyny i szyła tę sukienkę.
Była
po prostu cudowna. Aprobowała mnie i dbała o mnie. W ciągu całego jej życia
tata przywoził ją do nas w każdy poniedziałek. Prała, prasowała i cerowała oraz
myła, skrobała i czyściła całe nasze mieszkanie. Gdy o piątej wracała do domu,
rozpalała ogień i przygotowała dla dziadka trzydaniowy posiłek. Wykonywała tę
bezinteresowną służbę dla córki, która nigdy nie czuła się dobrze i dla nas,
dzieciaków, przez wszystkie tygodnie w roku, przez całe swoje życie.
Kiedy
urodziłam pierwszą dwójkę dzieci, zdarzyło się, że mój syn i córka jednocześnie
zachorowali i nie dawałam sobie rady. Nan po prostu wsiadła w autobus i
przejechała 200 mil ,
żeby mi pomóc. W tym czasie była mocno po siedemdziesiątce. Zrobiła na szydełku
prześliczne kocyki dla wszystkich moich dzieci. Gdy umarła spokojnie we śnie,
urodziłam kolejne dziecko. Pojechałam na pogrzeb Nan i kiedy się tam zjawiłam,
na stole w przedpokoju leżała brązowa papierowa paczka owinięta sznurkiem,
zaadresowana do mnie i gotowa do wysłania. Był w niej kocyk dla najmłodszego
dziecka, sukieneczka dla córki i sweterek dla starszego syna. Były doskonałe.
Pomyślałam: „To Nan.” Bardzo je cenię. Moje dzieci wciąż mają te kocyki – teraz
używają ich dla swoich dzieci.
Czy jako osoba dorosła prowadziłaś szczęśliwe życie rodzinne?
Niestety,
moje małżeństwo nie było szczęśliwsze! To w końcu skłoniło mnie do walki o
własne prawa i do nieprzywiązywania się. Pociechę znajdowałam w nauczaniu. Lubiłam
uczyć, a w szkole okazywano mi zawsze szacunek i uwagę. Nauczanie wzbudzało we
mnie poczucie własnej godności, zadowolenia z siebie, uznania i normalności.
Kolejnym
skutkiem mojego trudnego dzieciństwa były zaburzenia w zachowaniu, przeżywane w
dorosłym życiu. Moja córka zareagowała na to usuwając się z mojego życia. Nie
widziałam jej przez siedem lat. Wywołany tym ból był tak straszny, że pewnego
dnia usiadłam na schodach i zaczęłam pisać listy to wszystkich swoich dzieci –
byłam gotowa popełnić samobójstwo. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że
wyszłam z ciała i przyglądam się sobie jak piszę. Unosząc się nad ciałem
usłyszałam głos, który mówił do mnie: „Czy wiesz, że jeśli teraz przejdziesz na
drugą stronę, a potem odkryjesz, że byłaś ‘tak blisko’ [spełnienia życiowego
pragnienia], to wtedy rzeczywiście zwariujesz?” Wiedziałam, że ten głos mówi
mi, że jestem ‘bardzo blisko’ i że porzucenie teraz ciała nie jest dobrym
pomysłem.
Wtedy
podjęłam decyzję: mogę zostać lub odejść, ale jeśli postanowię, że zostanę, to
nigdy więcej nie znajdę się w takiej sytuacji. Poczułam w sobie energię i
zdecydowałam, że zostaję. To była wielka łaska, opieka Swamiego. Patos skulonej
na schodach istoty, pracowicie piszącej listy, pobudził mnie do śmiechu. Jakie
to zabawne! Zeszłam na dół i rozsunęłam zasłony. Był piękny, opromieniony
słońcem dzień. Poszłam na spacer brzegiem rzeki. Wszystko iskrzyło się
blaskiem, jak gdyby witała mnie potęga życia, teraz łatwiej wyczuwalna. Bóg
mówił: „Popatrz na stworzony przeze mnie świat. Zobacz co masz. Dobrze jest
żyć. Dobrze jest tu być”.
Kiedy dowiedziałaś się o Swamim?
Usłyszałam
o Swamim na krótko przed tymi zdarzeniami. Mniej więcej miesiąc później jakiś
‘głos’ powiedział do mnie: „Jedź do Indii”. Odpowiedziałam: „Jedź do Indii? Nie
mogę tego zrobić. Nie dam rady”. Wtedy młoda dziewczyna, która wróciła z Indii,
dała mi strój pendżabski. Nigdy takiego nie widziałam. Przypadkowo, był
pomarańczowy! Kilka miesięcy później bez żadnych trudności zorganizowałam
wyjazd do Baby. Pojechałam pół roku po operacji, z antydepresantami i proszkami
na sen – byłam kompletnie rozbita. Od tego czasu Swami bardzo mi pomaga.
Na
przykład, podczas wizyty u Swamiego skłoniono mnie stopniowo i łagodnie do
noszenia sari. To było transformujące doświadczenie. W sari czułam się kobietą.
Poruszałam się wolniej i z wdziękiem. Piękno otulającego mnie sari sprawiło, że
czułam się pewniejsza siebie, świadoma swojej kobiecości.
Po
jakimś czasie podczas Bożego Narodzenia dzięki łasce Swamiego otrzymałam
zadanie w sali darszanowej. Zostałam koordynatorką służb porządkowych.
Transformacja trwała nadal – pokazano mi jak poruszać się z gracją, z godnością
i ze spokojem. Dla dziecka, któremu dawano zupełnie przeciwne wskazówki, był to
cud! Tego cudu dokonał Swami.
Przez
ostatnie siedem lat pracowałam w Australii z grupą wielbicielek i wolontariuszek
Sai. Mamy przywilej prowadzenia programu opartego na anagramie Baby ‘WATCH’ –
kontroluj swoje słowa, uczynki, myśli, charakter i serce. Niesie on pomoc
dziewczętom z grupy ryzyka, uczących się w miejscowej szkole średniej, będących
w wieku od 12 do 17 lat. Odkryłyśmy, że kluczem do sukcesu programu są panie żyjące
w zgodzie z ideałami W.A.T.C.H., będące przykładem dla dziewcząt. Podstawą programu
jest miłość i związek z serca do serca.
W
ramach programu W.A.T.C.H. oddzielamy uczynki od wykonawcy, nikogo nie
krytykując i nie osądzając. Akceptujemy dziewczęta, kimkolwiek by były i
łagodnie skłaniamy je do zrozumienia, że myśli prowadzą do słów, a słowa do
czynów, oraz, że mogą w każdej chwili zmienić każde z nich. Uczą się rozwijać
swoje charaktery poprzez miłość i zaufanie. Obserwowanie tych dziewcząt, patrzenie
jak stają się pewne siebie, ufne, spokojne i kochające wzbudza w nas pokorę. Dzięki
programowi W.A.T.C.H. my również korzystamy. Jesteśmy niezmiernie wdzięczne Swamiemu.
Dyrektor
programu W.A.T.C.H. prosił mnie, abym spytała Swamiego, co jeszcze pragnie, abyśmy
z tym programem zrobili. Chociaż nie miałam okazji rozmawiać ze Swamim, to dwukrotnie nam odpowiedział,
rozdając zegarki najpierw dzieciom, a potem również dorosłym. Za każdym razem patrzył
prosto na mnie, chcąc mieć pewność, że zrozumiałam: „Daj W.A.T.C.H. każdemu
dziecku. Rób to z miłością i radością – baw się. Zacznij przekazywać to
przesłanie również dorosłym – czyń to swobodnie, szczerze, z serca do serca,
cierpliwie i ze zrozumieniem”.
Czego nauczyło cię życie? Gdyby przyszła twoja kolej rozmawiania z
młodymi kobietami, to co byś im powiedziała? Co jest ważne?
Ważne
jest, żeby zaakceptować i polubić fakt, że musimy się inkarnować. Że pomimo
wszystko jesteśmy boginiami i że doprawdy, moc leży w naszych rękach. Naród zawdzięcza
swoją wielkość kobietom.
Nie
jesteśmy tu po to, żeby stać w pierwszym rzędzie i ‘być personelem’. Konkurując
z mężczyznami przestałyśmy postępować racjonalnie. Oczywiście, wynika to miedzy
innymi z tego, że mężczyźni również przestali odgrywać rolę czułych opiekunów
kobiet. Musimy wrócić do podstaw: to właśnie my mamy dzieci, to nasz najświętszy
obowiązek. Zagubiłyśmy się, ponieważ nie szanujemy swojej kobiecości i macierzyństwa.
I
powinnyśmy się wspierać. My, kobiety, zaczęłyśmy ze sobą konkurować. To
współzawodnictwo nas niszczy. Bez względu na to, jak złe może być życie,
istnieje kobieca wspólnota. Poprzez narzucony przymus pracy, opuszczamy ją. Nasze
matki i babki miały trudne życie, ale bez względu na to, co im się przydarzało,
otaczały je sąsiadki i przyjaciółki, które pomagały im i troszczyły się o nie.
To bezcenny skarb, który z powodu niewiedzy pozwoliłyśmy sobie odebrać.
Myślę,
że najważniejszą rzeczą jaką ludzkość może zrobić dla siebie, dla środowiska i
dla planety jest dowiedzenie się, kim jesteśmy, ogłoszenie tego i otoczenie
szacunkiem tradycyjnej roli żony, matki i opiekunki.
Nie
neguję pracy kobiet, możemy być nauczycielkami, politykami, możemy odgrywać
różne role. Musimy jednak starać się o kompromis, ponieważ nasze dzieci, nasze
rodziny, wspólnoty i narody rozpadają się. Akceptujemy iluzję. Myślimy, że
można to zmienić od zewnątrz. Nie rozumiemy kim jesteśmy. Mężczyźni również są
zagubieni, lecz nie chcą tego zmieniać! Mogą to zrobić jedynie kobiety.
Na
takie poświęcenie dla dobra społeczeństwa mogą się zdecydować tylko kobiety.
Jeśli uczyni to każda z nas, społeczeństwo pomyślnie się rozwinie. Musimy mieć
pokorę, żeby ustawić mężczyzn w pierwszej linii i wiedzieć, że jesteśmy stojącą
za nimi mocą. To nam powinno wystarczyć. Kobiety mogą być silne w swojej
tradycyjnej roli. Są role męskie i kobiece i tak jest dobrze. Czuję, że kiedy
wejdziemy w złoty wiek, będzie to naszym przeznaczeniem.
Która lekcja otrzymana od Swamiego jest dla ciebie najważniejsza?
Powiedziałabym,
że nieprzywiązanie, uwolnienie się do desperackiej potrzeby akceptacji i
aprobaty innych. Ze względu na dzieciństwo, potrzebowałam potwierdzenia ‘z
zewnętrz’. Wszyscy mamy jakieś niezdrowe wzory i trudno nam się od nich
uwolnić, bo znając wyłącznie je, obawiamy się nieznanego. Nauczyłam się, że
liczy się tylko wiedza o tym, kim jestem oraz sposób w jaki uznaję i akceptuję
siebie. Tylko to jest ważne. Swami skierował mnie na drogę samopoznania i szacunku
dla siebie.
Ważne
są dla mnie reakcja, odbicie i oddźwięk. Nasze życie zmienia się wtedy, gdy zamiast
być ofiarami, osiągamy poziom poznania i akceptujemy fakt, że sami kreujemy własną
rzeczywistość. To co widzimy w innych jest możliwe jedynie dlatego, że stanowi
odbicie nas samych. Wypróbujmy to. Jakichkolwiek słów używamy w stosunku do
bliźnich, zadajmy siebie pytanie: „Z jakiej pozycji to mówię?” Stawiając ten
wielki krok i biorąc za siebie odpowiedzialność, naprawdę zaczynamy się rozwijać.
To wspaniała chwila.
Oto
moja kolejna rada: nie przestawajcie się rozwijać!
Bądźcie
wytrwali, dopóki nie spełni się wasze pragnienie. Tak ślubują wielbiciele.
Można to nazwać prawdziwym tapasem, wysiłkiem duchowym. Tapas nie polega na
mieszkaniu w dżungli oraz na siedzeniu i medytowaniu w taki lub inny sposób.
Prawdziwe cechy dobrego człowieka są następujące: dotrzymywanie obietnic,
podążanie za prawdą, okazywanie wdzięczności – gdy trzeba i zdecydowane trwanie
w pewności siebie.
~
Sathya Sai Baba
tłum. J.C.