Świętowanie w Kodai 2009 c.d. – dni jedenasty i dwunasty
Puttaparthi jest tam, gdzie urodził się Pan i gdzie pozostawał niemal przez cały rok, ofiarowując każdego dnia miłość, wsparcie i pocieszenie tysiącom wielbicieli przybywających do świętego miasta. Jednak z nastaniem lata przenosił się przeważnie do aśramu w Bangalore lub do ‘Sai Sruthi’ w Kodaikanal, uwalniając wielbicieli od suchego, duszącego gorąca w Puttaparthi. Dla osób zgromadzonych w Brindawanie lub w Kodaikanal przychodziła wtedy szczególna pora: „pora Sai”, przynosząca ze sobą wiele przepięknych błogosławieństw. Niepowtarzalna i fascynująca jest zwłaszcza podróż do Kodai. Z tego powodu jest ono często opisywane jako boski plac zabaw. Choć Swami kilkakrotnie pominął odwiedziny w tej górskiej miejscowości, to zawitał do niej w 2009 r. Jaka opowieść wiąże się z 2009 r.? Jak się rozwijała?Jedenasty dzień
Jedenasty dzień w Kodai był dniem przedostatnim. Studenci mieli już za sobą zwyczajowe rozrywki, takie jak wycieczka do miasta, pływanie łodzią, jazda konna i zakupy. Wciąż jednak nie złożyli wizyty w domach dwóch wielbicieli. Tym mieli się zająć dzisiaj. Poranny darszan szybko minął i zanim opowiemy co było dalej, pokażemy wam krótki klip z porannych bhadżanów. Po porannym darszanie wszyscy wsiedli do ustawionych w rzędzie samochodów, gotowych zabrać ich do domu wielbiciela, którego Swami pobłogosławił tego ranka. Tym szczęśliwcem był pan V. Srinivasan. Wcześniej mieliśmy okazję opowiedzieć wam o pobycie Swamiego w domu pana Srinivasana w 1981 r. oraz o tym jak w pewnym sensie ten pobyt zainicjował drugą rundę wizyt Swamiego w Kodai, tym razem w towarzystwie studentów. Pokazaliśmy wam również zakulisowe prace wykonywane przez pana Srinivasana, mające na celu ściągnięcie tutaj Swamiego. A to jeszcze nie wszystko. Był tam każdego dnia, pragnąc upewnić się, że sprawy przebiegają tak jak powinny – od wschodu słońca i długo po tym, jak Swami udawał się na spoczynek. Przed wieczornym powrotem do domu sprawdzał, czy wszystko jest gotowe na dzień następny. Pan Srinivasan wykonywał to oficjalnie, na oczach innych. Były jednak panie, które przez cały czas pozostawały niewidoczne – zajmowały się przeważnie kuchnią Swamiego. Jak wspominaliśmy przy wielu okazjach, Swami je bardzo mało. Wymienione panie robiły wszystko, aby upewnić się, że ta odrobina, którą zjadał, była dokładnie taka jaką lubi. Jedną z tych pracujących w milczeniu niewiast była pani Srinivasan. Można powiedzieć, że Swami, w odpowiedzi na jej modlitwy, przez długie lata łaskawie wybierał ich dom na Swoją siedzibę. Dom państwa Srinivasanów ma ponad 100 lat. Jest nieco oddalony od jeziora i w pewnym stopniu odosobniony. Stoi na wzgórzu, z którego rozciąga się widok na niewielką dolinę. Do tego domu dostawiono aneks, specjalnie dla Swamiego, aby miał gdzie się zatrzymywać podczas wizyt w Kodai. I rzeczywiście, Swami mieszkał tam do 1987 r., kiedy to, ku zaskoczeniu pana Srinivasana, przeniósł się do Sai Sruthi, wzniesionego jako dom gościnny dla Rajamaty z Navanagaru! Przed obydwoma budynkami znajduje się niewielki trawnik, gdzie Swami zwykle przed obiadem spędza czas z chłopcami i zaproszonymi gośćmi. Podobnie było w 2009 r. Zanim jednak do tego doszło, Bhagawan został powitany z wielką miłością i oddaniem przez rodzinę Srinivasan. Nie trzeba wspominać, że w sposób tradycyjny. Dopiero potem udał się do niewielkiej, eleganckiej i zacienionej części posiadłości, gdzie zajął miejsce i udzielił zebranym darszanu. Najbliżej Niego usiedli studenci, żeby uchwycić każde Jego słowo i oczywiście robić zdjęcia, gdy to było możliwe. W międzyczasie kilka osób podeszło bliżej, nie tylko pragnąc oddać Swamiemu hołd, lecz także zamienić z Nim jedno lub dwa słowa i otrzymać radę, pocieszenie lub błogosławieństwo. Ci, którzy doświadczyli tego na początku, odchodzili dalej, aż do granic posiadłości i przyglądali się wspaniałemu, skąpanemu w słońcu krajobrazowi.Ci, którzy czytali sprawozdanie z drugiego dnia pobytu w Kodai przypominają sobie zapewne oświadczenie pana Narasimhy Murthy, że we wczesnych latach osiemdziesiątych Swami właśnie z tego miejsca wygłaszał Swoje dyskursy! W końcu nadeszła pora posiłku. Swami dał znak, że pragnie wejść do środka i zjeść obiad. Wtedy otaczający Bhagawana członkowie rodziny pana Srinivasana poprowadzili Go z wielką miłością do najobszerniejszego pomieszczenia, gdzie jak zwykle przygotowano dla Niego specjalny stolik. Towarzyszące Swamiemu osoby nie zostały tam zaproszone. Rodzina pana Srinivasana miała Pana tylko dla siebie. Od dziesiątków lat służyła Bhagawanowi szczerze i z prawdziwym oddaniem. Ponieważ grupa Swamiego była bardzo duża, została podzielona. Osoby starsze zasiadły do obiadu w budynku głównym. Pozostali, to znaczy głównie studenci, otrzymali posiłek w aneksie, który spokojnie możemy nazwać domem Swamiego – nie tylko z tego względu, że został wybudowany specjalnie dla Niego, lecz również dlatego, że zanim wzniesiono Sai Sruthi Swami zatrzymywał się tutaj prawie każdego roku. Obiad jak zawsze był pyszny. Po posiłku nikt nie był gotowy na to, co nastąpiło. Po dwóch krótkich godzinach pozostawionych żołądkom aby wykonały swój obowiązek, zajmujący im zwykle znacznie więcej czasu, Waiszwanara, Bóg trawienia, wyznaczył wszystkim, praktycznie bez uprzedzenia, kolejne pilne zadanie! To znaczy poprosił wszystkich, żeby przygotowali się na wycieczkę w góry, do domu rodziny pana Naidu, znanego po prostu jako „Coimbatore Naidu”. To właśnie on, po kilku latach przerwy, przygotował wizytę Swamiego w Kodai. Swami wyleciał wówczas z Bangalore i przybył do Kodai przez Madurai. Wracał przez Coimbatore, jedynie po to, żeby sprawić panu Naidu radość przyjmowania Bhagawana w rodzinnej rezydencji. Swami wracał przez Coimbatore również w 2007 r.. Tym razem pan Naidu czuł się źle. Był to jeden z powodów wizyty Swamiego. Swami chciał również spotkać się z panem Sachinandamem, którego oddanie i wiara w Bhagawana były niezwykłe. Niestety, pana Sachinandamama nie ma już wśród nas. W efekcie komplikacji zdrowotnych zmarł również pan Naidu, ale jego rodzina przybyła do Kodai na darszan Swamiego. Pragnąc ich pocieszyć i obdarzyć radością, Swami zabrał całe Swoje towarzystwo do ich domu położonego po drugiej stronie jeziora w pobliżu wieży telewizyjnej, a dokładnie naprzeciwko niej. Rodzina Naidu jest równie gościnna jak inne. W praktyce oznacza to, że przygotowuje dobre posiłki. Oczywiście, Swami je bardzo mało – jest w tym mistrzem. Chcąc mieć pewność, że ten fakt umknie uwadze gospodarzy, angażuje ich w uroczą rozmowę. Udaje się do domów wielbicieli, aby dać im chwile szczęścia. Po powrocie z odwiedzin nadszedł czas na spóźnione bhadżany. Przed domem czekał ogromny tłum ludzi, zdających sobie sprawę, że następnego ranka Swami wyjedzie. Swami szybko wszedł do środka i rozpoczęły się bhadżany. Wkrótce zostały jednak przerwane i Swami polecił panu Narasimie Murthy wygłosić referat. Ten piękny referat mówił o chwale bezgranicznego współczucia Swamiego. Drugim inspirującym wystąpieniem był wykład wygłoszony przez pan Ajita Popata. Na zakończenie odprawiono arathi. Tak opadła kurtyna na przedostatni dzień w Kodai w 2009 r.
Dwunasty dzień
Dwunasty dzień był ostatnim dniem w Kodai w 2009 r. Zanim opiszemy powrót Swamiego do Puttaparthi, opowiemy wam co wydarzyło się poprzedniej nocy. Zwykle wieczór przed wyjazdem jest krótki. Swami udaje się na wcześniejszy spoczynek, umożliwiając chłopcom i nauczycielom spakowanie się i uporządkowanie Sai Shruti. Zwykle trzeba wykonać wiele prac i naturalnie ciągną się one długo w noc. Ale w 2009 r. wszystko odbyło się inaczej. Najpierw była wieczorna wizyta w domu państwa Naidu i lekko spóźniona sesja bhadżanowa. Następnie, podczas sesji bhadżanowej, przeprowadzono rozmowę, która jeszcze bardziej wszystko opóźniła. Zupełnie niespodziewanie, po bhadżanach, Swami postanowił spędzić czas z chłopcami. I nie tylko to. Zjadł z nimi kolację, co wszystkich ogromnie zaskoczyło i zajęło dłuższą chwilę. Dlatego, gdy pakowacze zabrali się do pracy, było dużo później niż zwykle. Również wyjazd przebiegł w odmienny sposób niż w latach ubiegłych. Zwykle podawano najpierw poranne śniadanie, oczywiście bardzo lekkie, bez ciężkich, codziennych dań. Potem była komenda kierowana do ochotników z sevadal, żeby załadowali bagaże do wyznaczonych wozów. Następnie należało zająć miejsce w samochodach i po otrzymaniu sygnału odjechać. Przez wiele lat Swami wyruszał ostatni, po przyjęciu arathi, gdy wszyscy inni byli już w drodze. Jego auto sunęło powoli przez miasto, a przynajmniej przez pewną jego część. Kilka kilometrów dalej docierało do samochodów z chłopcami, mijało je i pędziło przed siebie, ponieważ Swamiemu towarzyszyli ludzie w taksówkach, mieszających się z konwojem wiozącym gości. W Sai Shruti pozostawiano dwie osoby, żeby zwinęły rzeczy oraz opłaciły rachunki za pobyt i podróż samochodami przywiezionymi z Puttaparthi na użytek Swamiego w Kodai. W 2009 r. wszystko odbyło się w inny sposób, ponieważ Swami miał polecieć do Madurai helikopterem.W rezultacie utworzyły się trzy odjeżdżające grupy. Pierwsza składała się z pani Ratan Lal, z prof. Venkataramana i dr Dasha, którzy, jak pamiętacie, przylecieli ze Swamim do Madurai specjalnym samolotem startującym z Puttaparthi. Tak samo mieli wracać.
pani Ratan Lal
Z lewej dr P. K. Dash, opiekun medyczny całej grupy i z prawej prof. Venkataraman
Poproszono ich, aby wyruszyli przodem i czekali na Swamiego na lotnisku. Helikopter nie mógł tym razem wykonać dwóch lotów. Zdecydowano, że pojadą pierwsi samochodem, o 4:45. Mówiąc szczerze, pomyślałem, że to trochę za wcześnie. Mówiłem sobie: ‘Zastanówmy się, trzeba trzech godzin, żeby z tutejszego lotniska dolecieć do Madurai, a Swami wyruszy dopiero około 1000. Moglibyśmy spokojnie rozpocząć podróż o 600. To by bardzo ułatwiło przygotowania.’ Przewidywano jednak, że wczesnym rankiem droga biegnąca zboczem góry będzie zatłoczona ciężarówkami oraz autami czterech tysięcy gości przybyłych do Kodai na weekend, starających wydostać się stąd jak najszybciej, dotrzeć do Madurai i iść do pracy. Powinienem zaznaczyć, że wyjazd wyznaczono na poniedziałek, co stało się źródłem tych obaw. Tak więc nasza trójka, pomimo narzekań, wstała wcześnie rano, gotowa do podróży. Samochód był również gotowy. Pędziliśmy drogą w dół, gdy Kodai jeszcze smacznie spało! Nie muszę wspominać, że obawy dotyczące korków na drodze okazały się płonne i że dotarliśmy na lotnisko w chwili, gdy zegar wskazywał ósmą. Niektórzy mogą się zastanawiać: ‘Poprzednio polecieli helikopterem. Dlaczego nie tym razem?’ Mamy na to prostą odpowiedź. Po pierwsze, gdybyśmy nie polecieli helikopterem do Kodai, musielibyśmy odbyć długą podróż w góry. Do Kodai przybylibyśmy późno, co byłoby bardzo uciążliwe, zwłaszcza dla pani Ratan Lal, która, wierzcie lub nie, zbliżała się do dziewięćdziesiątki! Co ważniejsze, obawiano się, że w dniu naszego przybycia dojdzie do zdarzeń mogących wywołać zakłócenia w transporcie. To był główny powód ponownego wylotu helikoptera. Mam nadzieję, że wytłumaczyliśmy to wam we wcześniejszym epizodzie. Ale wracajmy do obecnej sytuacji. Tym razem nie natknęliśmy się na żadne przeszkody, ponieważ, jak wspomniałem wcześniej, podróżowaliśmy szosą. Na lotnisku przywitał nas pan Ramani, przewodniczący Organizacji Sai na stan Tamil Nadu. To zaskakujące, jak bardzo się w tę sprawę zaangażował. Widziałem go poprzedniego wieczoru w Kodai i oto teraz, o 800 rano, był na lotnisku, żeby się nami zająć. Przyjechał dużo wcześniej i dopiął wiele spraw na ostatni guzik. To znaczy, nie tylko dopilnował, żeby helikopter Swamiego mógł wylądować, ale również, żeby Swami odleciał stąd niewielkim samolotem do Puttaparthi. Jego praca nie kończyła się na tym – tego samego dnia miała przyjechać autokarem grupa studentów, która pożegnała Swamiego opuszczającego Sai Sruthi. Grupa, prowadzona przez pana Narasimha Murthy, miała po drodze zwiedzić ciekawe miejsca, w tym świątynię Minakszi[1], by w końcu dotrzeć do lotniska i wsiąść do samolotu liniowego lecącego z Madurai do Bangalore.
pan Ramani u boku Sathya Sai
Usiłuję wam powiedzieć, że biedny pan Ramani, zajmujący się tyloma
sprawami, pracował ciężej niż większość ludzi odważyłaby się lub zechciała
pracować. Jestem pewien, że Swami dał mu do tego siłę fizyczną i potrzebne moce
życiowe. Podczas gdy te myśli pulsowały mi w głowie, pan Ramani łagodnie
skierował nas do małego pokoju, gdzie na stoliku stało gorące śniadanie,
przyjęte przez nas z radością! Będąc przezornym, jak zawsze w podróży, ucieszyłem
się na widok śniadania, ale potraktowałem je ostrożnie, to znaczy, zjadłem
bardzo mało! Mimo to miło było mi patrzeć jak dr Dash, oczywiście o wiele
młodszy ode mnie, oddaje sprawiedliwość ustawionym przed nami pokarmom, zgodnie
zresztą z oczekiwaniami. Szybko się z nimi rozprawiliśmy, a potem piliśmy kawę
lub herbatę, zgodnie z indywidualnymi upodobaniami i czekaliśmy na przybycie
Swamiego. Na tym etapie pan Ramani zaprowadził nas do poczekalni VIP-ów, gdzie
sofy były tak miękkie, że po prostu zapadliśmy się w nie. To było dla mnie nowe
doświadczenie, więc natychmiast postanowiłem jak najlepiej wykorzystać okazję i
przeczytać leżącą obok gazetę. Chciałem dowiedzieć się, co działo się w szerokim,
zewnętrznym świecie, gdy my szczęśliwie odpoczywaliśmy sobie w Kodai. Jak można
się było spodziewać, na świecie nie wydarzyło się nic nowego, wciąż panowało
zamieszanie. Wtedy ktoś szepnął: ‘Hej, nadlatuje samolot, którym polecicie ze
Swamim. Chcecie popatrzeć? Jeśli tak, to wyjdźmy na zewnątrz.’ Wyszedłem i
obserwowałem lądowanie. Samolot był dużo mniejszy od tego, którym lecieliśmy do
Madurai. Nie mogłem uwierzyć, że to nasz samolot. Wkrótce po tym pani Ratan Lal
przekazała nam najświeższe nowinki. Wskazała grupę zagranicznych pań. Jedną z
nich widywałem każdego dnia w Kodai, siedzącą na krześle i oczekującą na darszan.
‘To Helen. Pochodzi z Grecji, ale w Londynie ma sieć hoteli. Jest od dawna
wielbicielką Swamiego. Wyczarterowała w Anglii samolot i przyleciała nim do Kodai
w towarzystwie kilku wielbicielek.’ Widziałem tę Greczynkę kilkakrotnie w
Trayee i w Prasanthi. Od chwili, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, upłynęło
mnóstwo czasu, więc nie uprzytomniłem sobie kim jest. Teraz wszystko wskoczyło
na swoje miejsce. Mimo to nie wierzyłem, że stojący na płycie samolot był tym,
który zabierze je do Londynu. W międzyczasie pani Ratan Lal, która przez chwilę
rozmawiała z Helen, wróciła do nas i powiedziała podekscytowana: ‘Wiecie co?
Polecą tym samolotem do Puttaparthi, wystartuje zaraz po naszym.” To umocniło
moją opinię, że samolot nie nadaje się na długie dystanse. Natomiast bardzo
mnie zaskoczyło, że poleci za nami. Uznałem, że ustalono to z obsługą lotniska
w Puttaparthi. Wtedy właśnie pojawił się pan Ramani i oświadczył, że powinniśmy
się udać na punkt kontrolny, ponieważ Swami wkrótce wyleci z Kodai. Na punkcie
kontrolnym panowało pewne zamieszanie. Pracownicy ochrony żądali od pasażerów
oświadczeń, a opiekujący się nami pan miał tylko jedną kopię oświadczenia,
przeznaczoną dla pilota. Z powodu biurokratycznej pomyłki posiadaliśmy tylko
jeden egzemplarz dokumentu wymaganego zarówno przez ochronę lotniska jak i
przez oficera zatrudnionego w firmie będącej właścicielką samolotu, którym
mieliśmy odlecieć. W końcu wszystko się wyjaśniło i mogliśmy przejść na drugą
stronę barierki ochronnej. Zaraz potem pan Ramani odebrał telefon i po krótkiej
rozmowie powiedział do mnie: ‘Swami udziela darszanu, a chłopcy śpiewają
bhadżany. Ponieważ jest poniedziałek, rahu kalam[2]
potrwa do 900. Potem Swami przyjmie ofiarę ognia i wyleci
helikopterem. Gdy tylko opuści Sai Sruthi, przejdziecie do samolotu. Stoi tam.”
(wskazał go ręką). Samolot był dużo większy od poprzedniego. Przypominał ten,
którym Swami wyruszył do Delhi w marcu 1999 r. Wiem, ponieważ zabrał mnie wtedy
ze sobą. Tak się złożyło, że wtedy również towarzyszyła nam pani Ratan Lal, ale
to już inna historia. Za chwilę pan Ramani dał znak i zaprowadził nas do samolotu.
Wsiedliśmy i zaczęło się czekanie. Patrzyliśmy jak przy drzwiach instalowano
rampę, mającą ułatwić Swamiemu dostanie się na pokład. Wspomnę w tym miejscu,
że po wylądowaniu helikoptera Swami wjechał na rampę fotelem na kółkach. My
trzej przykleiliśmy się do okien, żeby uchwycić moment Jego przylotu. I
rzeczywiście, na horyzoncie pojawił się szybko zbliżający się punkt, pokonujący
dokładne tę samą trasę, którą przebyliśmy. Jednocześnie na pasie startowym
zgromadził się tłum ludzi zasłaniających nam widok. Pragnęli zbliżyć się do
helikoptera w chwili, gdy dotknie ziemi i zatrzyma wirniki. Zauważyłem, że grupa
,londyńskich kobiet’, jeśli mogę tak je nazwać, znalazła się blisko Swamiego,
otoczyła Go kołem i przyglądała Mu się ze wszystkich stron! Pan Srinivasan
powiedział mi później, że Swami był tak uszczęśliwiony lotem, że zanim wysiadł
z helikoptera zmaterializował dla pilota pierścień! Ho, ho! Myślę, że Madurai
jest jedynym portem lotniczym na świecie, w którym miało miejsce podobne
zdarzenie! Swami znalazł się na pokładzie naszego samolotu. Tym razem miejsce
naprzeciwko Bhagawana pozostało puste. Dzięki temu mógł rozprostować nogi i
usiąść wygodnie, oraz, co równie ważne, zaoszczędzić Sobie rozmów z osobą,
która mogłaby tam usiąść. Poprzednim razem tą osobą byłem ja. Rozprawiałem
głównie o GPS-ie i mapach dostępnych w samolocie. Teraz ta sytuacja została nam
zaoszczędzona. Wracajmy jednak do naszej historii. Wystartowaliśmy około 1000
i wkrótce wylądowaliśmy w Puttaparthi. Gdy Swami wracał do mandiru
samochodem przystosowanym do wózka inwalidzkiego, parkującym w Prasanthi, nasza
trójka zajęła następne auto. Dotarliśmy do mandiru przez tak zwaną drugą bramę
i znaleźliśmy się w aszramie przed Swamim. Tak oto wziąłem udział w jeszcze
jednej wyprawie do Kodai. W wielu aspektach była podobna do poprzednich, w pozostałych
zupełnie inna. Jedną z najważniejszych różnic było to, że Swami był o 900
w Sai Sruthi, a o 1100 już na lotnisku w Puttaparthi. To była
ogromna zmiana w stosunku do długich wypraw z wcześniejszych lat, gdy jadąc z
Ooty do Kodai podróżował dziesięć godzin. Myślę, że powiedziałem wszystko, co
można na ten temat powiedzieć, więc przekazuję was teraz głównemu narratorowi.”
To była historia
o powrocie Swamiego do Puttaparthi. Żeby trzymać się prostej drogi, posłuchajmy
jak zakończył się pobyt w Kodai w 2009 r. w oczach opiekuna studentów. Wspomina
pan Narasimha Murthy: „Rankiem czwartego maja Swami udał się na lądowisko
helikopterów. Chłopcy i ja wyjechaliśmy mikrobusem do Madurai.
Tam zwiedziliśmy świątynię i zatrzymaliśmy się w ogromnym, niezwykłym kampusie założonym przez wielbiciela Bhagawana Baby, mieszczącym 1100 pokoi przeznaczonych dla studentów!
Była tam betonowa replika statku – ogromna maszyna – i symulacja wywołująca wrażenie, że płyniemy przez bezkresny ocean.