Marek nie mógł włożyć jej na rękę a niektórzy żartowali sobie, że to z powodu
jego tuszy. On sam uznał, że powinien nosić ją w kieszeni spodni, ponieważ
chorował na kolano. Później ból kolana ustał. Z tej pielgrzymki Marek przywiózł
ogromny zwój zdjęć Swamiego dużego formatu i rozdał je wśród wielbicieli. U mnie
w domu nadal wisi jedno z tych zdjęć.
Po
powrocie z Indii, po jakimś czasie, omyłkowo spodnie z bransoletką w
kieszeni dostały się do pralki automatycznej.
Później okazało się, że kuleczki zostały rozłączone i Marek mógł już nosić
bransoletkę na ręce. Uznał to za znak od Swamiego, by zakończyć swój związek
małżeński.
Bezinteresownie pomagali biednym dzieciom z miejscowej szkoły.
Zorganizowali dla nich wycieczki do Trójmiasta, fundowali codzienne obiady w
szkole, pomagali też najuboższym w swojej okolicy. Zasłynęli z produkcji
pysznych serów z koziego mleka. Marek doskonale potrafił oswoić rogatego kozła,
do którego nikt nie mógł podejść. Aby mieć lepszy kontakt z ziemią Marek zaczął
chodzić boso przez cały rok.
Był też obdarzony dużym poczuciem humoru,
czasem trochę rubasznym. Zawsze był chętny do pomocy. Około dwa lata przed
odejściem Marka zmarła jego żona - Basia. Bardzo za nią tęsknił. Teraz zapewne
oboje są u stóp Swamiego. Brak nam będzie przekomarzania się z Markiem i wyjazdów
do Orzechowa do jego gościnnego otwartego dla wszystkich domu.
Ela G.G.