numer 47 - lipiec-sierpień-wrzesień 2009
Kiedy Swami Cię zawoła…
czyli jak po dwunastu latach doczekałam się na interview Swamiego
Sądziłam, że nieprędko uda mi się pojechać do Prasanthi Nilayam, by ponownie zobaczyć i być w bliskości mego ukochanego Sai Baby. Moje plany życiowe zupełnie nie przewidywały tego wyjazdu. Zaczęłam dużo nowych przedsięwzięć na emigracji i absolutnie nic nie planowałam. Chciałam tylko poradzić sobie z wyzwaniami, jakie niesie tutejsze życie w Stanach, gdzie przyszło mi teraz mieszkać.
Swami zawsze jest blisko mnie i zawsze o Nim pamiętam, ale żeby pragnąć wyjazdu, to zupełnie inna sprawa. Nie było to na miarę mojego obecnego czasu życia.
Rutynowo codziennie rano odbieram pocztę elektroniczną. Zwykłego dnia, wiosną, niczego nie podejrzewając włączyłam komputer. Nadszedł list od naszego byłego lidera centrum Sai Baby Chicago Metro. Pisał z Puttaparthi. Był tam od dłuższego czasu i pracował w Szpitalu Superspecjalistycznym. W swoim liście informował nas, że Swami powiedział mu na interview, aby przywiózł członków naszego centrum do Prasanthi Nilayam koniecznie w roku 2009, a nie w następnym, na przełomie czerwca i lipca. Baba dodał jeszcze, że może nas przyjechać dowolna liczba, obojętnie jak liczna miałaby to być grupa.
Kiedy to przeczytałam, przeszył mnie dreszcz. To było zupełnie nie do uwierzenia, dostać takie ‘Zaproszenie’. Może miesiąc wcześniej zostałam pełnoprawnym członkiem naszego centrum. Uznałam więc, że mnie także obejmuje zaproszenie. Jednak wszystkie okoliczności życia wskazywały, że należy odmówić. Jakże można jednak odmówić Takiemu ‘Zaproszeniu’! Czekałam na powrót męża z pracy, by się naradzić. Organizatorzy pozostawili nam trochę czasu do namysłu, czy ostatecznie zapisać się na tę pielgrzymkę i wykupić bilety. Tadeusz bardzo się ucieszył z ‘Zaproszenia’. W trudnych decyzjach zawsze uciekam się do medytacji. Zrobiłam to i tym razem. Odpowiedź była bardzo zachęcająca. Pomimo różnych, małych przeciwności, wspólnie podjęliśmy z mężem decyzję o uczestnictwie w pielgrzymce do Sai.
Nasze centrum powołało komitet organizacyjny, w tym pięć grup osób do różnych zadań: 1. grupę logistyczną, 2. sadany i budowania jedności, 3. sewy, 4. grupę oferującą karty i laurki dla Swamiego oraz 5. prezentacyjną, odpowiedzialną za przygotowanie programu artystycznego. Rozpisano dla nas grafik spotkań. Prawie co tydzień, przez trzy miesiące, często całe soboty i niedziele, mieliśmy zjazdy uczestników pielgrzymki. Wynajmowano na ten cel sale konferencyjne w hotelach. Liczba chętnych rosła i osiągnęła liczbę ponad 400 osób. Nasze centrum Sathya Sai ‘Metro’ w Chicago liczy o wiele mniej osób. Dołączyli do nas wielbiciele Sai z innych centrów całego naszego regionu piątego. Na mini-zjazdach poznawaliśmy się bliżej. Było między nami dużo rodzin z dziećmi.
Wszyscy zostaliśmy zaangażowani w naukę intonowania Wed. Uczył nas absolwent Uniwersytetu Sathya Sai, który należy do naszego centrum Sai. Wszyscy dostaliśmy słowa i krążek CD z nagraniem. Większość członków naszej wyprawy to byli Hindusi, dla których śpiewanie Wed nie stanowiło problemu. Uczyliśmy się intonować Wedy, ponieważ nasi organizatorzy mieli nadzieję, że Swami zezwoli nam na odśpiewanie ich podczas darszanu. Grupa czuwająca nad programem artystycznym wybrała dla nas pieśni i bhadżany do naszego programu prezentacyjnego. Mieliśmy nadzieję, że Swami pozwoli nam na występ. Wszyscy dostali teksty. Z nowopowstałej strony internetowej, utworzonej specjalnie na cel pielgrzymki, pobieraliśmy nasze pieśni i nagrywaliśmy je na CD, by słuchać i uczyć się. Większość z nas słuchała ich w domu i w trakcie jazdy samochodem. Nasz program wyglądał następująco:
1. We are one – stara, katolicka piosenka w j. ang. śpiewana m.in. przez zespół Celtic Women z Irlandii
2. Soham Sai Om - pieśń unisono w indyjskim języku kannada
3. Bhadźa Govindam – bhadżan w języku telugu
4. You Raise Me Up - stara, katolicka piosenka w języku angielskim
5. El Seňor Es Mi Pastor - bhadżan w języku hiszpańskim
6. Sziwa, Sziwa, Sziwa, Sziwa Jenarada – stary, zapomniany bhadżan, który intonował kiedyś Swami. Uczyliśmy się go powtarzając za głosem Swamiego z płyty CD.
7. When Dark Clouds - bhadżan w języku angielskim, znany po polsku jako: „Kiedy słońce zakrył mrok, z trudem stawiasz pierwszy krok. Jest ci źle, nie daj się. Mów ‘Sai Ram’…”
8. Manasunu Arikattedhetta - bhadżan w języku Indii
9. A Garland of Bhadżan Medley – mieszanka złożona z fragmentów różnych pieśni i bhadżanów.Nauczenie się na pamięć tak wielu tekstów piosenek obcojęzycznych oraz Wed było dla mnie bardzo trudne. Starałam się, ale nie udało mi się wszystkiego spamiętać. Nasze koleżanki – nie Hinduski - uczyły się zapamiętale. Na szczęście ustalono, kto będzie siedział w pierwszych rzędach, podczas prezentacji. Byli to nasi soliści i osoby muzycznie uzdolnione. Naszym próbom towarzyszyły instrumenty muzyczne, które później zabrano do Indii: harmonium, keyboard, skrzypce, bębny, perkusja, gitara elektryczna i flet. Na każdej z prób podpisywaliśmy listę obecności. Zawsze osoby najbliżej mieszkające przygotowywały dla nas poczęstunek. W sumie odbyliśmy 9 weekendowych spotkań.
Osoby z grupy Sadhany rozpisały dla nas ankietę, na temat rodzaju praktyki duchowej, którą chcemy podjąć w ramach przygotowań do pielgrzymki. Były to m.in.: codzienne intonowanie 21 razy mantry Gajatri, czytanie literatury Sai – codziennie 1 godz., codzienna medytacja światła, zmiana złych nawyków żywieniowych, prace dla ochrony środowiska, program ograniczania pragnień, zbiórka makulatury i innych materiałów wtórnych. W ankiecie przegłosowano codzienne intonowanie Gajatri, medytację światła i czytanie literatury Sai.
Członkowie grupy sewy organizowali prace na rzecz naszego regionu m.in. pielęgnację rezerwatu przyrody. Rozpisany był też grafik prac w trakcie pobytu w Prasanthi m.in. w kantynie dla kobiet, na terenie wsi, w szpitalu Superspecjalistycznym przy porcjowaniu posiłków dla osób dochodzących na zabiegi i rodzin pacjentów…
Grupa logistyczna prowadziła grafik wyjazdów, pośredniczyła w zakupie biletów, zamawiała dla nas autobusy i taksówki, czuwała nad naszą rejestracją i zakwaterowaniem w aszramie, naszym ubiorem oraz całą organizacją przedsięwzięcia.
Bardzo wiele osób poruszało różne aspekty naszego wyjazdu. Często dwa razy w tygodniu odbywały się telekonferencje. Dla pań zaplanowano cztery komplety sari, które zostały zamówione w Bangalore. Wydawało się, że wszystko mamy zapięte na ostatni guzik. Przygotowaliśmy laurki dla Swamiego, serduszka, małe dżapamale z koralików w kolorach flagi amerykańskiej dla nas na rękę, do pobłogosławienia przez Babę.
Collage złożony z fotografii uczestników pielgrzymki pod hasłem: „Od Ja do My do Sai”. Zdjęcie to wręczono Swamiemu podczas darszanu. Baba rozpoznawał nas na zdjęciu i opowiadał o nas zebranym na werandzie.
Każdy z nas został uwieczniony na małym zdjęciu przez fotografika zawsze obsługującego nasze zjazdy. Tuż przed wyjazdem układałam te zdjęcia w kompozycję w kształcie serca na mapie Ameryki. Organizatorzy chcieli również i ten prezent wręczyć Swamiemu. Podczas każdego z weekendowych zjazdów pisaliśmy indywidualnie listy do Baby, które później razem wysyłano pocztą do Prasanthi.
Przygotowań było tak wiele…, że aż czuliśmy się z Tadziem zmęczeni ciągłymi próbami, doskonaleniem warsztatu muzycznego, uzgodnieniami i wymyślaniem różnych aspektów podróży. W trakcie prób wprowadzano również zmiany muzyczne na korzyść programu.
Nie mogliśmy wyczarterować samolotu, który zawiózłby nas wszystkich w tym samym czasie. Podzielono nas na różne grupy. Ja razem z mężem znaleźliśmy się w grupie 50 osób. Mieliśmy lecieć do Frankfurtu, dalej do Dubaju w Zjednoczonych Emiratach Arabskich i do Bangalore, gdzie miał już na nas czekać zamówiony wcześniej autobus. Inni lecieli przez Moskwę, Londyn albo Delhi. Nasza grupa odpowiednio wcześniej, 26 czerwca, zjawiła się na lotnisku. Co pół godziny ogłaszano opóźnienie naszego samolotu o kolejne pół godziny. Trwało to od 19:00 do 22:00. Mieliśmy lecieć liniami United American. W końcu ogłoszono, że nasz lot jest odwołany. Do godziny 2:00 w nocy czekaliśmy, by rozparcelowano nas do innych samolotów. Znaleźliśmy się w grupie 10 osób, które skierowano do Londynu, później do Dubaju i do Bangalore. Resztę nocy i poranek spędziliśmy w hotelu w pobliżu lotniska. Wieczorem lecieliśmy do Londynu. Odważyłam się poprosić o miejsca w businessclass, ponieważ czekaliśmy całą dobę na ten lot i byliśmy zmęczeni. Udało się. Mogłam swojemu mężowi pokazać, co to znaczy lecieć w businessclass. W 2005 roku, podróżując do Baby w grupie z Majką, miałam podobne doświadczenie.
W Londynie
okazało się, że nie ma mnie ani mojego męża w systemach komputerowych. Godzinę
trwało szukanie dla nas kolejnych lotów. W końcu udało się znaleźć dla naszej
małej grupki miejsce do Dubaju, ale zaznaczono, że tam mamy inny numer lotu niż
reszta. Byliśmy tak szczęśliwi, że możemy lecieć, że specjalnie nie dochodziliśmy,
co jest nie tak. W Dubaju wszyscy oprócz nas mogli przesiąść się na
następny samolot. My musieliśmy czekać na lotnisku 12 godzin. Swami mówi:
„Pokochaj Moją niepewność”. Nic nie mogliśmy zrobić, tylko czekać. Automaty
telefoniczne nie łączyły z krajami zamorskimi. Mimo wielu prób, udało mi się
tylko raz połączyć z USA. O wschodzie słońca całe lotnisko wypełnił śpiew muezina,
który zanosił modły do Allacha. Czekając na samolot, poznaliśmy dwoje Hindusów,
muzułmanów, który mieszkają we wsi, położonej 40 km od Puttaparthi. Jeździli
po darszany Swamiego. Pracują w Kuwejcie i latają do domów na urlopy. Starsze
małżeństwo Chińczyków rozlokowało się koło nas. Mogliśmy z nimi rozmawiać
tylko językiem serca.
Zastanawiałam się, dlaczego niektórzy wielbiciele Sai doświadczają trudów podróży. Wydaje mi się, że po trudnych doświadczeniach w czasie podróży doznajemy zmęczenia nie tylko ciała ale i umysłu. Nasze myśli stają się wolniejsze, jesteśmy bardziej wyciszeni i uspokojeni. Dzięki kłopotom w drodze bardziej doceniamy osiągnięty cel podróży jakim jest aszram Sathya Sai Baby.
Przed każdym darszanem zbieraliśmy się – my kobiety - w ośmiu rzędach na trawniku przy bloku N6, by losować miejsca. Niektóry z nas zostali wybrani na opiekunów darszanowych, którzy pełnili obowiązki podobne do pracy służb Sewa Dal. Co rano nasze panie Sewy podawały osobom w pierwszym rzędzie woreczki z numerkami. Kolejno rzędami wstawałyśmy i szłyśmy gęsiego na darszan.
Na placu Sai Kulwant Hall miałyśmy zarezerwowany sektor, specjalnie dla nas przeznaczony. Wszystkie wiedziałyśmy, że oczekując na darszan Swamiego mamy zachowywać ciszę i spokój. Nasze opiekunki darszanowe z poświęceniem przynosiły nam kubki z wodą do picia. Miałyśmy wiele wspaniałych darszanów. Swami był tak blisko. Obserwował nas. Odbierał listy. Przyjął zaproszenie na ślub, które podała Mu koleżanka i pobłogosławił jej sari. Nosiłam w woreczku foliowym zdjęcie mojego syna. Znajdowało się ono na wierzchu, pod spodem natomiast, było zdjęcie mojej mamy razem z koleżankami z zespołu redakcyjnego „Światła Miłości”. Nie wiedziałam czy będzie możliwe pokazać te zdjęcia Swamiemu. Koleżanka z pierwszego rzędu wzięła je i trzymała tuż przed Swamim. Baba położył na nich rękę. Jakże byłam szczęśliwa. Czułam, że wszystko potoczy się jak najlepiej i już o nic nie muszę się martwić.
Całe dnie zajmowały nam dalsze próby. Szczególnie zajęte były osoby uzdolnione muzycznie. Zostałam wybrana, by prezentować Swamiemu, podczas naszego występu, garść zrobionych przez nas bransoletek - dżapamali. Inne osoby miały prezentować Swamiemu róże, laurki, zdjęcia itp. Uczono nas jak podchodzi się do Swamiego, w pokłonie utrzymując kontakt wzrokowy na poziomie oczu Swamiego. Słuchając Swamiego należy nadstawiać ucho i nie patrzeć na Niego. Oddalając się trzeba przez krótki czas iść tyłem, tak by pozostawać cały czas przodem do Baby. Musiałam przychodzić na próby dwa razy dziennie, by być w pogotowiu z przydzieloną mi ‘rolą’. Ale Swami miał inne plany…
Całe dnie zajmowały nam dalsze próby. Szczególnie zajęte były osoby uzdolnione muzycznie. Zostałam wybrana, by prezentować Swamiemu, podczas naszego występu, garść zrobionych przez nas bransoletek - dżapamali. Inne osoby miały prezentować Swamiemu róże, laurki, zdjęcia itp. Uczono nas jak podchodzi się do Swamiego, w pokłonie utrzymując kontakt wzrokowy na poziomie oczu Swamiego. Słuchając Swamiego należy nadstawiać ucho i nie patrzeć na Niego. Oddalając się trzeba przez krótki czas iść tyłem, tak by pozostawać cały czas przodem do Baby. Musiałam przychodzić na próby dwa razy dziennie, by być w pogotowiu z przydzieloną mi ‘rolą’. Ale Swami miał inne plany…
Prosiliśmy Swamiego na darszanach o nasz występ, na co Swami odpowiadał: ‘czekajcie’. Nasz przyjaciel i posłaniec Swamiego, który przekazał zaproszenie, miał przywilej siedzenia na werandzie. Kiedy zapytał Babę o nasz program, Swami odpowiedział, że jest tak wiele prezentacji.
Przed świętem Ekadasi dwa dni koncertowali hinduscy artyści: słynna solistka Kalapini Komkali[1], a następnego dnia znany w świecie hinduski zespół muzyczny pod kierunkiem maestra tabli – Pandita Suresha Talwalkara[2], który jesienią będzie z koncertami w Stanach. Przez dwa dni świąt Ekadasi odbywały się występy wielbicieli z okolic Maharashtry i Goa. Szli oni pieszo do aszramu Swamiego przez 2 tygodnie.
Niektórzy członkowie naszej pielgrzymki niepokoili się. Mówili, że jeszcze nie jesteśmy dość doskonali w śpiewie i potrzebujemy więcej prób. Odpowiadałam, że musimy mieć czyste serca i pilnować się, by nie ulegać złym emocjom. Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni. Udawało się nam być w kantynie tylko rano, by zjeść owsiankę. Później pojadaliśmy kupione owoce i pijaliśmy pyszne soki owocowe, które sprzedaje się w aszramie zaraz za budynkiem N9.
Niektóre z pań ulegały podenerwowaniu, ale nasze opiekunki darszanowe pomagały i łagodziły rozdrażnienia. Cierpiącym osobom ustalano miejsce w pierwszym rzędzie. Niektóre z nas same wstawały i ustępowały miejsce z przodu chorej koleżance, czy matce z dzieckiem, by mogła być blisko Baby. Wszystkie przekazywałyśmy listy do pierwszego rzędu. A Swami trzymał z nami kontakt, ale nie wiadomo było, czy w ogóle zaprezentujemy nasz program. Szczególnie żal mi było naszych artystów, solistów, muzyków i osób które nas przygotowywały. Codziennie rano mieliśmy próbę nad stołówką północnych Indii a po południu w najdalej położonym szedzie na pierwszym piętrze. Ktokolwiek miał podczas darszanu kontakt ze Swamim zaraz dzielił się tym z nami. Dowiedziałam się w ten sposób, że mężczyźni wystawili na ręku kilka bransoletek-dżapamali – które to ja miałam ofiarować do pobłogosławienia Swamiemu – i Baba je pobłogosławił. Zdjęcie nad którym pracowałam przed wyjazdem, robiąc kompozycję z naszych portretów w kształcie serca, zostało wręczone Swamiemu. Baba pokazywał nas na zdjęciu zebranym na werandzie i opowiadał o niektórych z nas. Takie różne ‘nowości’ przynosił na nasze próby nasz były lider i organizator pielgrzymki.
W trakcie jednego z darszanów mogliśmy prawie jednocześnie ze studentami Baby intonować Wedy, te których uczyliśmy się przed wyjazdem. Swami udzielał wtedy darszanu i wydawało mi się, że reaguje na nasz śpiew dość entuzjastycznie. Zauważyli to też niektórzy z nas i mówili, że to właśnie była nasza prezentacja Wed.
W końcu, jak mi się wcześniej udało przewidzieć, dano nam szansę poprowadzenia bhadżanów w dniu 4 lipca. Święci się go w Ameryce jako dzień uzyskania niepodległości od panowania brytyjskiego. Poprzedniego dnia uporczywie ‘trenowaliśmy’, ale już inny program. Baba zgodził się, by znalazło się wśród bhadżanów kilka piosenek przez nas przygotowanych m.in. ta po hiszpańsku. Nasz lider zapowiedział, że zdarza się, iż Swami nie jest obecny na porannym darszanie w Swojej fizycznej postaci. Nie martwmy się jednak – mówił – bo przecież Baba będzie w pobliżu za ścianą. Tadeusz – mój mąż – uświadamiał nam, że Swami jest wszędzie i na pewno wysłuchał już wszystkich naszych prób i wszystkie nasze śpiewy były już prezentowane Swamiemu.
Zdjęcie z okładki krążka DVD, na którym uwieczniony jest nasz 'występ' w dniu 4 lipca 2009
Stało się tak, jak przewidział nasz lider. O 9:00 rano 4 lipca rozpoczęliśmy nasze śpiewy, ale Swami się nie pokazał. Ja siedziałam w wyznaczonym mi wcześniej miejscu, w szóstym rzędzie, z brzegu od środka, gotowa, by w razie czego zaprezentować Swamiemu bransoletki-dżapamale na dłoni. Koleżanka za mną cały czas w pogotowiu trzymała różę. Śpiewaliśmy 40 minut, według ułożonego nowego programu, większość bhadżanów. Później przerwał nam kapłan, który zaczął odprawiać arathi. Wniesiono fotel Swamiego, który symbolizował Jego obecność z nami. Po arathi przyniesiono dla nas z pokoju interview w wyściełanych koszyczkach wibhuti w paczuszkach. Każdy z nas dostał po 5 paczek, zdjęcie Swamiego i poświęcony smakołyk - prasadam. Cieszyliśmy się, że mieliśmy możliwość poprowadzić bhadżany dla całego zgromadzonego na placu darszanowym tłumu wielbicieli.
Tadeusz napominał nas, że to jeszcze nie koniec. Gra toczy się dalej. Kiedy mentalnie wyobrażałam sobie oferowanie Swamiemu bransoletek, widziałam, że większość z nas również kłania się do stóp Baby. Nie miałam pojęcia, że będzie taka okazja następnego dnia (5-go lipca) po południu.
Po intonowaniu przez nas bhadżanów zapanowało lekkie ‘rozluźnienie’ dyscypliny. Niektórzy zaczęli już ubierać się ‘po cywilnemu’. Panie włożyły inne swoje sari w odmiennym kolorze lub pendżaby, a panowie kolorowe koszule. Z darszanu na darszan pozwalano nam jeszcze zajmować nasz wyznaczony sektor na placu darszanowym. Oddalaliśmy się już do bardziej odległych rzędów. Towarzyszyły nam inne grupy licznie przybyłych wielbicieli z Brazylii[3] i Afryki[4] z ojcem Ogadą. Na wieczór 5 lipca przygotowywała się do występów grupa z Indonezji. Panie wniosły do Sai Kulwant Hall swoje instrumenty muzyczne z patyków bambusowych[5]. Kiedy tylko zajęłyśmy swoje miejsca, podeszła do nas pani ze służb Sewa Dal i zapytała ile nas jest. Dobrze znałam takie pytanie i wiedziałam, że może ono oznaczać tylko interview ze Swamim. Zadrżałam. Nikt z nas już specjalnie nie wiedział, ile nas jest, ale córka naszego lidera – Yamni, odrzekła, że 40. Za jakiś czas pani z Sewa Dal powróciła z pytaniem, ile jest w naszej grupie mężczyzn. Yamni odpowiedziała, że 50. Ja sama nie byłam pewna, czy są to właściwe liczby. Zrobiono dla jednej z nas miejsce z przodu, w pierwszym rzędzie. Po stronie męskiej pozbierano wszystkich panów i wskazano im nowe, bliższe miejsca. Tadeusz siedział koło rzeźby lwa. Zaczęło się oczekiwanie. Byłam bardzo spokojna. Przecież Swami już pobłogosławił moje zdjęcia i czułam, że wziął On wszystkie moje sprawy w Swoje ręce.
Kiedy rozpoczął się darszan, Swami jak zwykle przyjrzał się nam wszystkim uważnie i udał się na stronę męską, a później na werandę. Tam nasz lider poprosił o interview dla nas. Zauważyłam to jako jedna z pierwszych, jak wstaje i gestem ręki nas przywołuje. Powstałam automatycznie. Nikt nie chciał w to uwierzyć. Ja byłam pewna. Nawet panie ze służb Sewa Dal zaczęły mnie uspokajać i nakłaniać, bym usiadła. Pokazywałam im na werandę, gdzie nasz kolega wołał nas na interview. No i stało się. Pomaszerowałyśmy gęsiego do tylnych drzwi mandiru. Mężczyźni wchodzili przez werandę. Weszłam jako jedna z pierwszych, w ogóle nie widząc, że Swami siedzi w fotelu koło drzwi, przez które wchodzą panowie. Baba śledził wzrokiem każdego z naszych wchodzących kolegów. Kiedy tylko zobaczyłam, że Swami jest na końcu świątyni w mandirze, porzuciłam miejsce z przodu i na kolanach rzuciłam się w pobliże stóp Baby, wołając „Swami!”. Wszyscy zajmowali swoje miejsca, a mnie zdawało się, że nikt nie zauważa Swamiego, tylko dba o zajęcie dobrego miejsca. Kiedy znalazłam się w bliskości Baby, student pokazał mi ręką, by czekać. Swami z radością zareagował na mój okrzyk i zaraz potem odwrócił głowę w kierunku Tony’ego – młodego amerykańskiego lekarza pediatry, który przybył z żoną i dwiema córeczkami. Na początku pozwolono nam, by najpierw kobiety indywidualnie podchodziły do Swamiego na krótką, prywatną rozmowę. Baba do każdej z nas mówił szeptem, lub wcale się nie odzywał. Każdy mógł pokłonić się do stóp naszego Mistrza lub też nawet niektórzy z nas całowali Jego stopy. Nasz lider siedział u stóp Swamiego od strony męskiej i pilnował, by nikt z nas nie zajmował zbyt dużo czasu Swamiemu. Ustawiłam się w kolejce. Byłam bardzo spokojna i uszczęśliwiona byciem tak blisko Baby. Wiedziałam, że wszystko mam już ‘załatwione’ i nie chciałam o nic prosić Swamiego. Chciałam pomóc Mu być z nami, dać Mu więcej sił, gdyż wydał mi się taki ‘kruchy’. Moje ‘treningi’ jak się podchodzi do Baby, nie poszły na marne. Wiedziałam, że należy się pochylić lub uklęknąć. Odpowiednio wcześniej uklękłam i na kolanach podchodziłam do Baby. Plątało mi się sari, ale wiedziałam, że to wszystko nie jest ważne. Swami odpowiedział uśmiechem na moją roześmianą twarz. Jedyne co przecisnęło mi się przez usta, to głębokie wyznanie po angielsku: Swami, I love You so much! (Swami, kocham Cię tak bardzo!). Swami odpowiedział: I love you too (Ja ciebie też kocham). Nagle poczułam dotyk ręki Swamiego na czole. W tej właśnie chwili fotograf zrobił zdjęcie, czego zupełnie nie byłam świadoma. Schyliłam się do stóp Baby. Prawa stopa była odchylona w moją stronę więc dotknęłam czołem tej stopy. Podnosząc się powiedziałam do Swamiego: Swami thank You for my beloved husband (Swami, dziękuję za mojego ukochanego męża). Wiedziałam, że muszę ustąpić miejsca następnej koleżance, że mój czas minął, o czym wszystkim nam przypominał czuwający nasz lider. Niektóre z koleżanek rozmawiały dłużej ze Swamim, zwłaszcza nasza starsza schorowana solistka oraz pani, która co niedzielę prowadzi u nas kółka studyjne.
Swami więcej uwagi poświęcał rodzinom, doradzał do jakich szkół powinny pójść dzieci. Odradził matce tych dzieci, by teraz podejmowała pracę. Innej mojej koleżance kazał poczekać z małżeństwem. Do naszej pięknie śpiewającej Dorotki Swami zwrócił się dwukrotnie z pytaniem, czego chce. Odpowiedziała, że chce tylko Jego miłości, by ją kochał.
Dorotka w rozmowie ze Swamim
Tadeusz (ten z brodą) i Swami.
Kiedy już wszystkie panie były po rozmowie ze Swamim, niektóre po dwa razy, nadszedł czas na panów. Tadeusz – mój mąż – został zapytany dwukrotnie przez Swamiego: What is your name? (Jak się nazywasz?). Odpowiedział Mu „Tad” – po angielsku a za drugim razem po polsku „Tadeusz”.
Bardzo miło było obserwować matki z małymi dziećmi, które schylały się do stóp Swamiego, a później ojców też z tymi dziećmi.
Niektórzy z nas nie byli obecni na darszanie, kiedy Swami poprosił nas na interview. Jakimś cudem dowiedzieli się i spóźnieni wbiegli do świątyni bardzo zadyszani. Niektórzy płakali ze wzruszenia. Różne były reakcje uczestników interview. Większość naszych organizatorów niestety wcześniej już wyjechała. W trakcie interview Swami zmaterializował na moich oczach złoty pierścień z zielonym oczkiem i wręczył synowi naszego lidera – Prasadowi. Prasad zapytał Swamiego, jak możemy lepiej dla Niego pracować. Swami dał nam przesłania:
-
Nieustannie myślcie o Bogu.
-
Wyrzekajcie się grzechu.
-
Kochajcie wszystkich.
-
Służcie biednym, bądźcie w społeczeństwie. (ang. – go public)
Swami mówił również o tym, że wie, iż czasem mamy złe myśli, co nie jest dla nas dobre. Mamy ich unikać.
Panie zapytały o przesłanie dla kobiet. Swami odpowiedział, że wszystko to, co robimy jest dobre i mamy to kontynuować.
Na próbach ćwiczyliśmy zawołanie: Thank You Swami! (Dziękujemy Ci Swami!), które teraz głośno razem powtarzaliśmy parę razy. Baba był zdziwiony, że Mu dziękujemy – „za co Mi dziękujecie?”.
Na zakończenie uformowaliśmy dwa szeregi kobiet i dwa mężczyzn. Swami przejechał na foteliku samochodowym wzdłuż tych szeregów i jeszcze raz mieliśmy szansę na kolejne spojrzenie, wymianę zdań. Ja ponownie powtórzyłam, to co powiedziałam wcześniej. Tadeusz poprosił, by Swami zadbał o Siebie. Studenci Swamiego rozdali nam paczuszki wibhuti. Czułam, że tłumy zebranych na placu darszanowym niepokoją się i oczekują na darszan Swamiego. Nasze interview trwało 45 minut. Baba opuścił świątynię i na werandzie powiedział do zebranych tam VIP-ów (ważnych osobistości), że uczynił nas bardziej szczęśliwymi.
Po wyjściu ze świątyni powróciliśmy na swoje miejsca na placu i byliśmy do końca bhadżanów. Później zebraliśmy się wszyscy razem, by podzielić się doświadczeniami z tego cudownego wydarzenia. Większość z nas wyrażała głębokie podziękowanie dla naszego lidera, że nas zabrał z całą grupą. Większość obecnych na interview była spoza naszego centrum z Chicago. Niektóre osoby podczas spotkania ze Swamim odczuły głębokie wewnętrzne przesłania dotyczące ich życia, np., że wszystko będzie dobrze.
Po interview 5 lipca, mogliśmy jeszcze do dnia święta Guru Purnima – w dniu 7 lipca - zajmować wyznaczony nam kwartał posadzki na placu darszanowym. Ubywało nas i nie losowaliśmy już rzędów, tylko siadałyśmy tak, jak która z nas przyszła w pobliżu wejścia na plac od strony Mandiru, tam, gdzie wchodzą panie koordynatorki Organizacji Sai i inne ważne osobistości na stronę żeńską.
Wysłuchaliśmy dwóch dyskursów Swamiego w przeddzień Guru Purnima, wieczorem i następnego dnia również wieczorem. W świąteczny ranek Swami przybył na darszan w żółtej szacie. Wyglądał bardzo promiennie. Pamiętam, że kiedyś w dyskursie z dnia Mahaśiwarathi mówił o tym, że dobrze jest nosić na sobie żółty kolor. Oznacza on oświecenie, iluminację.
Bardzo niezwykłym dla nas wydarzeniem, oczywiście oprócz bycia na interview – była możliwość odwiedzenia apartamentu i świątyni Izaaka Tiggreta na terenie aszramu. Umówiła nas na to spotkanie koleżanka z grupy, która wcześniej (w poniedziałek rano) była tam na pudży do Sziwy. W piątki odbywają się tam pudże do bogini dostatku – Lakszmi. Wszystkie pomieszczenia – zarówno mieszkanko Izaaka, jak i świątynia emanowały niezwykłą energią. Wszystko było wykończone bardzo gustownie i z dużym wyczuciem artyzmu. W świątyni umieszczono przepiękny, marmurowy posąg leżącego Sziwy, z którego włosów wytryskiwała mała fontanna wody. Woda ta zbierała się do płytkiej wanienki. Pod spodem umieszczony był bardzo ciężki, duży, kamienny lingam na podstawie. Pierwotnym zamierzeniem Izaaka było, by woda z fontanny spływała do wanienki i dalej na lingam. Swami odradził to, kazał jeszcze czekać, aż lingam nasyci się wibracjami modlitw. Jeszcze nie był gotowy. Oprócz tego lingamu, podczas nabożeństw (pudży) Izaak umieszcza na ołtarzu swój lingam, który zmaterializował mu Swami. Na co dzień nosi go przy sobie.
Tuż przed wyjazdem odwiedziliśmy bibliotekę, ogród i salę medytacyjną o nazwie „Shanthi”. Cały ten kompleks został zbudowany przez wielbicieli z Zachodu poza aszramem, ale bardzo blisko bramy wjazdowej dla samochodów. W bibliotece pozostawiłam archiwalne egzemplarze „Światła Miłości” do wypożyczania czytelnikom znającym język polski.
Tuż przed wejściem do Biblioteki i Ogrodu „Shanthi”
Opiekunka biblioteki mówiła nam, że nie przychodzą tam wcale Polacy. Obiecałam jej, że napiszę o tym w swojej relacji i zaproszę Polaków. W bibliotecznej gablotce za szkłem umieszczono przedmioty zmaterializowane przez Swamiego (lingam, figurka Ganapathi, dżapamala, szata Swamiego …) dla nieżyjącej już Joy Thomas – wielbicielki z USA, autorki kilku książek o Swamim. W sali medytacyjnej można organizować różne spotkania, a wieczorami przychodzić do biblioteki na pokazy filmów o Swamim. Gorąco Was zapraszam, do odwiedzenia tego niezwykłego, bardzo pięknego miejsca.
Dzień przed wyjazdem, 8 lipca, objechaliśmy całe Puttaparthi rikszą. Byliśmy nad jeziorem nazywanym przez miejscową ludność Baba’s Lake, czyli jezioro Baby. Na kamiennym wzgórzu, nad jeziorem chwilę modliliśmy się w małej świątyńce. Kapłan podarował nam plecione, pomarańczowe bransoletki z mała figurką Ganeszy. Odwiedziliśmy też szkołę, do której uczęszczał Sathya Sai i podziwialiśmy położoną w pobliżu, nowowybudowaną przez Swamiego szkołę ze znakiem wszystkich religii nad wejściem głównym. Z daleka widzieliśmy panoramę Puttaparthi, która wygląda jak większe miasto.
9 lipca wyruszyliśmy w drogę powrotną, która również była dość uciążliwa. W Delhi – podczas przesiadki – podlegaliśmy wielu kontrolom. Do domu przyjechaliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Zmęczenie, jakiego doznajmy w drodze powrotnej, działa częściowo jako znieczulenie na ból rozłąki z fizyczną formą Swamiego. Tuż przed wyjazdem udało mi się odebrać ze studia fotograficznego (nad księgarnią aszramową) zamówione przez nas zdjęcia z interview. Wiozłam je jak cenną pamiątkę, która teraz przypomina mi o tym, jak Swami dba o nas i jak nas kocha.
Elżbieta Garwacka-Goralik
powrót do spisu treści numeru 47 - lipiec-sierpień-wrzesień 2009
[1]Kalapini Komkali – solistka indyjska muzyki klasycznej hindustani, w dniu 1 lipca w obecności Bhagawana zaprezentowała pieśni kompozycji Miry, Kabira, Gorakhnatha oraz Tukarama.
[2]Pandit Suresh Talwalkar – w dniu 2 lipca razem z zespołem dali cudowny koncert wokalno-instrumentalny współczesnej muzyki indyjskiej, opartej m.in. o mantry do Sziwy.