Czy może być piękniejszy symbol
zmartwychwstania i wiosennego odrodzenia, niż wschód Słońca w urokliwym miejscu,
najlepiej nad jeziorem?
Od jakiegoś czasu mam taki zwyczaj, że
na Wielkanoc idę witać wschód Słońca, na swój sposób święcę wtedy pokarmy i
spożywam pierwszy, skromny na razie wielkanocny posiłek. W pierwszych latach
tych praktyk wsiadałem w nocny pociąg, który dowoził mnie w pobliże wybranego
przeze mnie miejsca, dalej szedłem pieszo, a po powitaniu wschodu wracałem pociągiem
porannym. Potem, kiedy polikwidowano wszystkie nocne pociągi, musiałem się
zadowolić jakimś miejscem na terenie miasta lub w jego najbliższej okolicy - co
prawda nadających się do tego miejsc jest wystarczająco dużo, ale to jednak nie
to samo. Teraz, kiedy od niecałego roku mam samochód, otworzyły się możliwości
dotarcia tam, gdzie dawniej było to dla mnie nieosiągalne.
Wybierając się na powitanie wschodu
Słońca w Wielkanoc tego roku, zastanawialiśmy się z Iwoną, moją partnerką, dość
starannie nad wyborem odpowiedniego miejsca. Wreszcie dość nagle zdecydowaliśmy
się przeprowadzić to nad jeziorem Dadaj, w pobliżu wioski Ramsowo, ok. 30 km od
miejsca naszego zamieszkania.
Ubraliśmy się bardzo ciepło, prawie
zimowo – o wschodzie Słońca w Wielkanoc rzadko się zdarza, żeby nie było to
konieczne. Wyjechaliśmy o godzinie 4 nad ranem, kiedy było jeszcze zupełnie
ciemno. Ponieważ jednak jechaliśmy na wschód, więc widzieliśmy już, jak na
horyzoncie zaczyna się przejaśniać. Mimo, że prawie do końca jechaliśmy drogą
krajową, było pusto, z rzadka tylko mijaliśmy jakiś samochód, co dawało
dodatkowe uczucie wolności i swobody. Ok. 4.30 dojechaliśmy do Ramsowa i
zaparkowaliśmy samochód pod jednym ze sklepów. Kiedy wysiedliśmy, od razu
uderzył nas śpiew ptaków, jakiego w centrum miasta się nie spotyka, i tchnienie
wiosny, które też było znacznie silniejsze, niż u nas w mieście.
Do brzegu jeziora mieliśmy jeszcze
ponad 2 kilometry. Mogliśmy poszukać miejsca do zaparkowania gdzieś bliżej, ale
chodzi też o to, żeby kawałek przejść pieszo. Dniało już, kiedy wyruszyliśmy.
Tak jak się spodziewaliśmy, było bardzo zimno, na polach był widoczny szron,
ale było też bardzo rześko i przyjemnie. Szło się bardzo dobrze. Kiedy z asfaltu
zeszliśmy na drogę polną, po chwili rozpoznałem ośrodek, w którym kończyłem mój
pierwszy rajd studencki. Zupełnie zapomniałem, że to właśnie tam, było więc dla
mnie sporym zaskoczeniem i miłą niespodzianką ponownie się tam znaleźć. Ośrodek
był dobrze zamknięty i postanowiliśmy nie przełazić przez płot, tylko znaleźć
inne miejsce obok. I rzeczywiście, po chwili znaleźliśmy całkiem sympatyczne
miejsce w pobliskim lasku, tam, gdzie drzewa akurat były przerzedzone, i rozciągał
się bardzo ładny widok na jezioro. Jezioro było w całości zamarznięte. Lód przy
brzegu pochodził z tej nocy i z łatwością dawał się łamać, ale dalej od brzegu
myślę, że bez obawy można by było po nim chodzić. Niebo było czyste, tylko nad
horyzontem widać było kilka niewielkich chmurek pierzastych. W świetle Słońca
znajdującego się już blisko mieniły się odcieniami różu i pomarańczy, co dodawało
uroku zjawisku.
Do wschodu mieliśmy niecałe pół
godziny, ale do tego należało trochę doliczyć, gdyż Słońce musiało jeszcze
wyjść ponad pagórki i drzewa. Zaśpiewaliśmy 9 razy mantrę Gajatri, w której mowa jest między innymi o słońcu. Później jednak
było tak, jak prawie zawsze w takich przypadkach – ptaki śpiewały tak pięknie,
widoki były tak urokliwe, a nastrój tak czarowny, że zamiast cokolwiek
intonować umilkliśmy i tylko wsłuchaliśmy się i wpatrzyliśmy w trwające już
zjawisko przebudzenia się przyrody. Ze wszystkich stron dolatywał śpiew różnych
gatunków ptaków, w pobliżu przeleciały kaczki, kilka metrów od nas usiadł na
gałęzi wróbel. Co jakiś czas w oddali wrzeszczały żurawie. Niebo stawało się
coraz jaśniejsze, przechodząc stopniowo od pomarańczy, przez róż, do prawie
żółci. Po kilkunastu minutach takiego czuwania dobiegł nas dźwięk dzwonów
kościelnych z pobliskiego Ramsowa, a nieco później – z Wipsowa. Dzwony te
świetnie wkomponowywały się w nastrój wiosennego przebudzenia.
Jak zwykle z niecierpliwością
czekaliśmy, aż na przeciwległym brzegu jeziora pojawi się Słońce. Wreszcie
pojawił się najpierw malutki jego promyk, a potem powoli, przez kilka minut
wyłaniało się całe. Uniosłem wtedy ręce witając je. Słońce było czerwone,
mieniło się całe w tej czerwieni dając wrażenie nieustającego ruchu. Tak jest
tylko wtedy, kiedy znajduje się tuż nad horyzontem, zaraz potem jaśnieje już
całym blaskiem i wrażenie to zanika. I to jest ten moment, w którym uświadamiam
sobie ogrom procesów, jakie w nim nieustannie zachodzą, w którym jakbym
wyczuwał te reakcje termojądrowe, jakie tam się dzieją na niewyobrażalną skalę,
a które w końcowym efekcie dają nam życie. To jest moment, w którym jak w
żadnym innym wyczuwam związek między czysto fizycznymi procesami a życiem i
duchowością. I – jak mówię – trwa to chwilę, zaraz potem Słońce jaśnieje tak,
że nie można na nie patrzeć dłużej niż ułamek sekundy i nawet przez tę chwilę
nie widać już tego zjawiska tak dobrze.
Słońce wzeszło tak, że drzewo na
przeciwległym brzegu jeziora było akurat wpisane w jego tarczę. Kiedy już
pojawiło się całe nad pagórkami i drzewami, odśpiewaliśmy z Iwoną „Wesoły nam
dzień dziś nastał”, a potem jeszcze kilka pieśni z Taize. Po czym ponownie
zamilkliśmy. Umyłem twarz i ręce w wodzie z jeziora – najlepiej jest w ogóle do
niego wejść i umyć się całemu albo przynajmniej do połowy, ale na coś takiego
nie zawsze się zdobywam. Po takim obmyciu się zacząłem święcić przyniesione
pokarmy, co polegało na tym, że brałem je w ręce, unosiłem wystawiając do
wschodzącego Słońca, intonowałem krótką modlitwę do Boga o ich
pobłogosławienie, po czym wznosiłem jeszcze na cztery strony świata. W ten
sposób poświęciłem najpierw jajka, potem chleb, sól, sałatkę warzywną
przyrządzoną przez nas, i ciasto, upieczone przez Iwonę. Myślę, że taki sposób
święcenia jest niezgorszy od tradycyjnego, przez pokropienie wodą.
W czasie, kiedy święciłem pokarmy,
dobiegł nas śpiew rezurekcyjny z kościoła w Ramsowie, co było o tyle dziwne, że
dzieliło nas od niego ładnych parę kilometrów. Słyszeliśmy go przez chwilę. Po
poświęceniu pokarmów przystąpiliśmy do ich symbolicznego spożywania – właściwe
śniadanie wielkanocne przygotowaliśmy w domu, na miejscu tylko „wstępnie” skosztowaliśmy
pokarmów zaraz po ich poświęceniu. Zjedliśmy jedno jajko, łamiąc się nim
(zapomniałem zabrać noża) i trochę chleba. Iwona na tym poprzestała, ja zjadłem
po trochu również pozostałych pokarmów. Herbatę z termosu popiliśmy głównie po
to, żeby się rozgrzać. Podczas tego święconego posiłku niedaleko nas usiadł na
lodzie okazały ptak. Zawołałem Iwonę, ale kiedy przyszła, odleciał zanim zdążyliśmy
mu się uważnie przyjrzeć. Niezbyt dobrze znam się na ptakach a tego mało
dokładnie widziałem, ale chyba był to jakiś mniejszy gatunek orła. Na
jastrzębia w każdym razie był za duży.
Chwilę jeszcze postaliśmy nad
jeziorem, po czym spakowaliśmy manatki i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Kiedy
wracaliśmy, na łące niedaleko ośrodka stały cztery sarenki. Przez długi czas
mogliśmy się im przyglądać ze stosunkowo bliskiej odległości, one nam również
się przyglądały, zanim zdecydowały się oddalić. Potem minęliśmy jeszcze ciekawe
ptaki, z czubkiem i czerwonym brzuszkiem, niestety nie wiem, jaki to był
gatunek. Do samochodu doszliśmy sporo przed godziną siódmą. Mieliśmy dużo
szczęścia, jeśli chodzi o pogodę, bo kiedy dochodziliśmy, niebo się zachmurzyło
i cały dzień potem był pochmurny. Zanim ruszyliśmy, musiałem zagrzać ręce przy
ogrzewaniu samochodu, gdyż zapomniałem rękawic i były tak zgrabiałe z zimna, że
nie bardzo mogłem kierować. Cały obrzęd trwał krótko, ale na to, żeby trwał
dłużej, było po prostu za zimno, i raczej jest to reguła.
Chcieliśmy zajść do kościoła w
Ramsowie lub do któregoś po drodze, ale wszędzie trwały msze rezurekcyjne, więc
nie przeszkadzaliśmy. Dopiero w Olsztynie po zaparkowaniu samochodu poszliśmy
do znajdującego się niedaleko kościoła, żeby odwiedzić symboliczny grób
zmartwychwstałego Chrystusa i zjednoczyć się w świętowaniu ze wszystkimi
obchodzącymi Wielkanoc ludźmi, mimo, że nasze sposoby obchodzenia tego święta są
różne. Wizyta ta bardzo dobrze zwieńczyła cały obrzęd. W przyszłym roku postaram
się lepiej przemyśleć jego przebieg, zaplanować modlitwy, i zastanowić
się, w jaki sposób mogę zanieść ludziom błogosławieństwo, otrzymane podczas
wschodu Słońca. A może ludzie mają własne błogosławieństwo i trzeba się
nimi po prostu wymienić?
Za każdym razem utwierdzam się w
przekonaniu, że raz w roku warto zarwać noc, iść i stać w zimnie, żeby wziąć
udział w tym zjawisku, a poranek Wielkiej Nocy jest do tego najodpowiedniejszy.
I że w taki sposób można połączyć kult zmartwychwstałego Chrystusa z uwielbieniem
Natury.