Śniadanie w MacDonaldzie numer 23 - wrzesień - październik 2004
Jestem matką trójki
dzieciaków w wieku czternastu, dwunastu i trzech lat, która niedawno ukończyła
koledż. Ostatnim przedmiotem, jaki musiałam zaliczyć podczas studiów była
socjologia. Wykładowczyni okazała się osobą niezwykle inspirującą, człowiekiem
obdarzonym cechami, jakich życzyłabym wszystkim. Ostatnie zadanie, które
wyznaczyła nam pod koniec semestru, nazywało się „Uśmiech”. Każda osoba w
grupie miała za zadanie wyjść z domu, uśmiechnąć się do trzech osób i zanotować
ich reakcje. Jestem osobą bardzo przyjacielską, która zazwyczaj pozdrawia każdego
z uśmiechem, pomyślałam więc, że takie zadanie to drobnostka.
Wkrótce
potem, w pewien bardzo chłodny, marcowy poranek poszłam z mężem i najmłodszym
synem do MacDonalda. Lubiliśmy tam wstępować po drodze z placu zabaw, żeby
jeszcze trochę pobyć razem. Kiedy staliśmy w kolejce, czekając aż zostaniemy
obsłużeni, nagle wszyscy wokół nas zaczęli się wycofywać i w końcu również mój
mąż zrobił dwa kroki w tył. Ja nie ruszyłam się ani o milimetr, a kiedy
odwróciłam głowę, żeby spojrzeć, co ich wszystkich tak spłoszyło, poczułam jak
wzbiera we mnie panika.
Dotarła
do mnie okropna woń niemytych ciał, a za mną stało dwóch bezdomnych nędzarzy.
Gdy spojrzałam na niskiego mężczyznę stojącego bliżej mnie, zauważyłam że się
uśmiecha. Jego piękne niebieskie oczy promieniowały Boskim Światłem, kiedy tak
szukał akceptacji. „Dzień dobry,” powiedział licząc drobne, które wcześniej
zaciskał w dłoni. Drugi biedak stał za nim, niezgrabnie grzebiąc po kieszeniach.
Zauważyłam, że był umysłowo opóźniony, a jego towarzysz był dla niego
wybawieniem.
Stałam
obok nich i z trudem powstrzymywałam łzy. Młoda ekspedientka spytała czego
sobie życzą. „Tylko kawę, proszę pani,” odpowiedział bezdomny, gdyż tylko na
tyle było ich stać. (Jeśli chcieli usiąść w restauracji i trochę się ogrzać,
musieli coś kupić). Wtedy naprawdę to poczułam – impuls był tak przemożny, że
niemal wyciągnęłam ręce, żeby objąć niskiego mężczyznę o niebieskich oczach.
Była to chwila, w której oczy wszystkich obecnych zwróciły się ku mnie i obserwowały
każdy mój ruch.
Uśmiechnęłam
się i poprosiłam, żeby ekspedientka podała mi jeszcze dwa zestawy śniadaniowe
na osobnej tacy, po czym podeszłam do stolika, przy którym usiedli mężczyźni.
Postawiłam tacę na stole i położyłam rękę na zimnej dłoni niebieskookiego mężczyzny.
Spojrzał na mnie ze łzami w oczach i podziękował. Pochyliłam się nad nim,
poklepałam go po ręce i powiedziałam: „To nie ja to dla was zrobiłam. Bóg
działa przeze mnie, aby dać wam nadzieję.” Wracając do męża i synka zaczęłam
płakać. Kiedy usiadłam, mąż uśmiechnął się do mnie i powiedział: „Po to właśnie
Bóg mi ciebie dał, kochanie, żeby ofiarować mi nadzieję.” Przez chwilę
trzymaliśmy się za ręce i wiedzieliśmy, że tylko dzięki Łasce jaką
otrzymaliśmy, potrafimy dawać. Jesteśmy wierzący, choć do kościoła nie
chodzimy. Tamten dzień ukazał mi czyste światło cudownej boskiej miłości.
Na
ostatnie zajęcia z socjologii przyszłam z opisem tej historii, który
przedstawiłam jako wykonane zadanie. Prowadząca przeczytała go i spytała czy
może podzielić się z grupą tym, co opisałam. Skinęłam głową i kiedy czytała
głośno moją relację, poczułam że jako istoty ludzkie będące częścią Boga,
wszyscy odczuwamy potrzebę uzdrawiania innych i bycia uzdrowionymi.
Na
swój własny sposób wpłynęłam na ludzi zgromadzonych wtedy w MacDonaldzie, na mojego
męża, synka, nauczycielkę i wszystkich członków mojej grupy uczestniczących w
ostatnich zajęciach podczas studiów. Ukończyłam je z jedną z najważniejszych
lekcji, jakie miałam kiedykolwiek odebrać. Nazywała się BEZWARUNKOWA AKCEPTACJA.