numer 20 - marzec - kwiecień 2004
Droga Mario[1] !!! – spóźniony list
Telegraficzny styl jakim opisuję tę i poprzednią pielgrzymkę do Aśramu Sai Baby nie jest w stanie przekazać różnych wydarzeń, które niekiedy, dopiero po wielu miesiącach nabierały znaczenia. Po powrocie z poprzedniej wizyty miałem wrażenie jakbym wrócił z innej planety. Różne zdarzenia umykają z pamięci jak np. ten (z poprzedniego pobytu), kiedy Baba pozwolił mi zobaczyć cudowną materializację: w sporej odległości, pod zataczającą duże, koliste kręgi dłonią Swamiego zawisł „rozwinięty” w powietrzu, piękny złoty naszyjnik, który Baba zręcznie uchwycił i podarował najlepszej studentce organizowanego corocznie w Brindawan Kursu Duchowości i Kultury Indyjskiej. Rozległy się potem nieliczne oklaski, które natychmiast „zawstydzone” zamilkły – Bóg nie potrzebuje braw.
Urlop następnego (2002) roku spędziłem przy łóżku nieprzytomnego po wypadku brata czytając kolejną książkę Phylis Krystal „Sai Baba – The Ultimate Experience”. Po pierwszych odwiedzinach, podczas których dowiedziałem się o przeprowadzonej operacji na mózgu, wracałem nad ranem autostradą wyjąc z żalu (co powiem naszej matce). Ledwo co kontrolując jazdę, błagałem Babę o ukojenie, które wkrótce przyszło. Postanowiłem poddać się biegowi wydarzeń. Byłem spokojny. Mały wizerunek Baby cały czas spoczywał na piersi brata przesuwany przez personel medyczny z jednej koszulki na drugą. W swej książce, Phylis Krystal opisywała dramatyczne wydarzenia z życia swoich najbliższych, m.in. śmierć swojej córki w wypadku; teraz wiedziałem dlaczego dopiero teraz zabrałem się do czytania tej cudownej książki. Kupiłem jeszcze jeden egzemplarz i podarowałem go zainteresowanym moim trochę „dziwnym” zachowaniem pielęgniarkom. Któregoś dnia postanowiłem, że jeśli brat z tego wyjdzie - zostanę abstynentem. Po zastanowieniu, zdecydowałem że nie mam prawa stawiać Bogu takich warunków. Od tego czasu, poza symbolicznymi ilościami na „wielkie okazje”, alkohol dla mnie nie istnieje. Czułem opiekę Swamiego nad bratem; nie mający żadnego ubezpieczenia brat miał opiekę w świetnych szpitalach i Domu Opieki.
Mijały miesiące. Myślałem, że może następnego roku wybiorę się do Baby. Stało się inaczej. W lutym następnego roku musiałem zawieźć brata do Polski. Cały ciąg wydarzeń układał się w jedną spójną całość. Bez tego „wypadku”, trwający w szponach nałogu brat nie miał szans na przetrwanie w Stanach a ja przy okazji zwalczyłem w sobie, prześladujący naszą rodzinę nałóg. Brat wracał do rodzinnego domu, w którym jako dorosły niewiele mieszkał. Na lotnisku w Chicago spotkaliśmy znajomą, byłą właścicielkę tawerny, w której brat kiedyś popijał. Kiedyś polecałem jej wegetarianizm; wtedy się śmiała z tego, teraz stosowała dietę makrobiotyczną i czuła się znacznie lepiej. Nomen omen siedziała w samolocie tuż za naszymi plecami. Zamówiliśmy gorącą wodę i popijaliśmy zieloną herbatę. Coś za dużo tych „przypadków”. Będąc w Polsce wpadłem na spotkanie krakowskiej grupy Sai. Poznałem znowu pięknych ludzi i znów kilka pięknych „zbiegów okoliczności”.
W nagrodę za cierpliwość (fakt, że miałem z bratem strasznie dużo kłopotów) już nic nie stanęło na drodze do Puttaparthi. Chciałem wybrać się w okresie Bożego Narodzenia 2002 roku ale w końcu zrobił się z tego styczeń 2003. Zacząłem szukać w Ośrodku SSB ewentualnych współtowarzyszy podróży. Wyglądało na to, że pojadę sam ale prawie w ostatniej chwili Baba znalazł mi aż pięcioro. John, znajomy Amerykanin ze swoją stareńką ale rześką matką, jego kolega Steve oraz Basia z Aleksem - znajome polsko-ukraińskie narzeczeństwo zostali moimi towarzyszami podróży do nowej „Ziemi Świętej” - Prasanthi Nilayam. Dlaczego taki skład okazało się po przybyciu do Aśramu. Po kilku przymiarkach zamieszkaliśmy: amerykańscy koledzy razem (zamiar kolegi zamieszkania razem z matką okazał się niewykonalny), ja z narzeczonym koleżanki, a ona sama okazała się niezbędną towarzyszką dla starszej pani. Jak zwykle, Swami– bo któż by inny - całą sprawę poukładał.
Lubię siedzieć w samolocie przy oknie – tak się jakoś złożyło, że chyba wszystkie loty w tej podróży przesiedziałem przy oknie i ... z sąsiednim siedzeniem wolnym; ot tak, „ktoś” zadbał i moje wygody. Podczas lotu do Frankfurtu zagadałem zajmującą trzecie siedzenie elegancką kobietę. Okazała się być Etiopką z pierwotnego kościoła chrześcijańskiego. Chwilę porozmawialiśmy o tych nieprzyłączonych do Rzymu wyznawcach Jezusa z Nazaretu i przypomniałem sobie, że niedawno wspominałem komuś, że chciałbym te pierwotne Kościoły trochę bliżej poznać. W zamian, nadmieniłem o celu mojej podróży i podarowałem Jej kieszonkowe wydanie nauk Baby po angielsku. Ciekawe spotkanie – też pewnie nieprzypadkowe. Frankfurt i... tym razem nocne, całkiem dobrze oświetlone Bangalore. Biurokracja lotniskowa i… biedne ale jakże interesujące Indie. Zaraz na początku trochę śmiechu bo zapomniałem o lewostronnym kierunku jazdy i usiadłem za kierownicą mikrobusa zamiast po drugiej stronie. Hinduscy taksówkarze niezwykle uczynni i współpracujący ze sobą. Jedziemy zgodnie z planem do Whitefield. Rozpoznaję drogę; gdzieś po drodze napotykamy patrol policji – jeden z nich do dyspozycji miał zwykły kij – ot całe Indie - jak najmniej przemocy. Nocleg na te parę godzin mamy zarezerwowany w pobliżu Aśramu i wkrótce jesteśmy pod znajomą mi bramą Brindawan. Pomimo nocy, ochotnicy nie śpią, pełnią straż – dowiadujemy się od nich, że nasz nocleg jest w zasięgu ręki a tam, na miejscu, w „Patel’s Guest House” budzimy drzemiącego pod gołym niebem Hindusa specjalnie na tę okazję opłaconego. Rozdzielamy się po maleńkich ale czystych pokojach. Duchowo czuję się podekscytowany wizją zobaczenia Baby już po popołudniu tego samego dnia; fizycznie – niestety - nasilające się od roku dolegliwości trawienne dają o sobie znać ze zwielokrotnioną intensywnością. Prosiłem Go o pomoc. Niewiele spałem tej nocy. Widocznie tak ma być.
Rano naprędce odwiedziliśmy opustoszały Brindawan, który i tak tchnął świętością miejsca. Po posiłku nasza europejska, zniecierpliwiona (Amerykanie coś tam jeszcze chcieli zwiedzać) trójka odjechała mikrobusem do Puttaparthi. Znojna jazda i znowu ta przedziwna mieszanina egzotyki, ubóstwa, świętości, spiekoty i spalonej słońcem przyrody. Co jakiś czas przejeżdżamy po rozesłanych w tym celu na jezdni, snopkach jakichś roślin (chyba nie ryż). Ot taka mechanizacja omłotów w wersji hiduskiego chłopa. Drogi różne, raz szersze raz węższe. Ruch nie za duży; ciekawe jak wielbiciele Swamiego docierają skoro tak mało ich na drodze. Jedziemy już ponad 3 godziny, jest popołudnie kiedy mijamy kolejną przystrojoną bramę nad drogą i zaczynam się niecierpliwić. Nie mogę się już doczekać ujrzenia Mistrza. Wreszcie tłumy i… Brama Aśramu. Przeciągające się formalności, rozpakowanie naprędce (mieszkamy w budynkach dla ludzi z Zachodu –North 2; szedy czyli proste choć czyste budynki z jedną wielką salą zajmują głównie Hindusi – są znacznie tańsze) i lecimy na Darśan do Mandiru. Dostrzegamy maleńką postać Baby w oddali, kiedy przechodzi między ludźmi i znowu jak tamtym razem mam nieodparte wrażenie, że miałem tu przybyć. Mandir wielokrotnie większy od tego w Brindawan. Trudno określić atmosferę tego miejsca – przeważa skupienie i oczekiwanie na coś wielkiego. A to coś wielkie przychodzi do naszych serc cichutko niezauważalnie; tylko niektórych spotyka to wymarzone interview. Jedno jest pewne – nie ma zgiełku z wyjątkiem tego jaki robiły chmary przelotnych ptaków, które chowały się na noc w koronach drzew Aśramu. Czasem mały „zgiełk” bywał w męskiej części Zachodniej Stołówki (wiadomo gadatliwi ludzie Zachodu) i wtedy staraliśmy się nawzajem dyskretnie upominać. Prawie nie docierają tu informacje z „wielkiego świata” – co kogo obchodzi, co tam się dzieje jeśli my jesteśmy z Babą.
Niezwykłe są te długie godziny oczekiwania na przybycie Baby. Pamiętam, kiedy pierwszej nocy, dotarłem na wstępny plac po 4-tej rano; myślałem (w Brindawan tak by było), że będę jednym z pierwszych – zdumiony zauważyłem w ciemnościach, siedzący na żwirowej nawierzchni, w milczeniu i skupieniu, parotysięczny tłum mężczyzn, a na ścieżce wiodącej w górę dodatkowe setki. Ludzie przychodzą i siadają bez szemrania gdzie im porządkowi wskażą. Zbieranina z całego świata; patrząc obiektywnie aż trudno uwierzyć, że przybywają tu dobrowolnie i bez sprzeciwu znoszą te wszystkie niewygody – ot siła Miłości Baby – nic innego. Rano było chłodno (przynajmniej mnie) więc starałem się zabierać za sobą skarpetki oraz zakupiony biały szal-serwetę. Cudowne i, dla mnie nieporównywalnym z niczym, są poranne, osobno męskie i żeńskie procesje przechodzące na końcu, bokami Mandiru; piękno i ekspresja nasilających się śpiewów i dźwięków hinduskich instrumentów wytwarzają trudną do opisania atmosferę podniosłości. Dla niej samej, warto wstać wcześnie.
Pomimo nieprzespanych (przemęczonych) nocy (przez cały czas pobytu strasznie dokuczały mi przywiezione ze Stanów dolegliwości trawienne) staram się wstawać jak najwcześniej, to jest fizycznie możliwe, chcę być jak najbliżej Baby, chcę też podać listy od przyjaciół (sam nie napisałem – po co, przecież Adresata będę widział na wyciągnięcie dłoni). Któregoś dnia, kiedy siedziałem w drugim rzędzie Baba niespodzianym ruchem dłoni stworzył dla Hindusa przede mną vibhuti; kiedy wysypywało się z ręki Baby czuć było, że jest jeszcze jakby gorące i w ogóle czułem się jakoś niezwykle, Baba jest wtedy tak mi bliski; Hindus zaś odwrócił się i pozwolił niektórym z nas uszczknąć ociupinkę tego cudu. Swami, choć był wtedy bardzo blisko, nie wziął ode mnie listów. Wreszcie, ostatniego dnia stycznia, wylosowałem pierwszy rząd; do ostatniej chwili Swami bawił się ze mną w „kotka i myszkę” przechodząc to na jedną to na drugą stronę „swej” ścieżki, aby wreszcie odebrać te moje listy. Nie do opisania wrażenie – być tak blisko - cały Świat nie istnieje – jest tylko On.
W bezsenne wieczory i noce odpowiadam na pytania Aleksa dotyczące postaci Baby, Jego nauczania i posłania. Niezmiernie wdzięczna rola, zwłaszcza że Aleks jest dobrym i otwartym człowiekiem; znalazł się tutaj trochę „przypadkowo” – ot towarzyszył swojej narzeczonej w odwiedzinach u Świętego Człowieka.
Na Darśany chodzimy każdy osobno, bo różnie to jest z tym rannym wstawaniem; mieszkamy w 3-ch różnych pokojach na różnych piętrach a w dodatku jest 11 i pół godziny różnicy między naszym chicagowskim a indyjskim czasem; potem spacerujemy-zwiedzamy Aśram, przyglądamy się i poznajemy ludzi, chodzimy na pogadanki ważnych ludzi, zwiedzamy Muzeum Religii, przesiadujemy pod Drzewem Medytacji (w latach 60—tych Baba zmaterializował i zakopał pod nim metalowe plakietki z tajemniczymi znakami). Udajemy się do nowego 3-poziomowego sklepu, w którym zakupy, na życzenie Baby, robią na zmianę raz kobiety, a innych godzinach mężczyźni – trochę to dziwne ale… Baba wie co robi. Robimy zakupy w aśramowej księgarni i odwiedzamy bibliotekę (znajduję tam sporo wydawnictw po polsku). Wychodzimy też poza bramę Aśramu i odwiedzamy miejsce, na którym stał dom rodzinny Swamiego; posesję, na której zrobiono grobowiec Rodziców (wzruszający dla mnie był widok znajdującej się w rogu małej stajenki z krową – tak jakby Matka była jeszcze wśród nas); wzgórze z drzewem, z którego Baba, w dzieciństwie zrywał dowolne owoce dla swych zachwyconych towarzyszy zabaw a także robimy pamiątkarskie zakupy w małych, wioskowych (?) (na jednej z map znalazłem Puttaparthi jako miejscowość „poniżej 10.000” mieszkańców) sklepikach; chodzimy po suchym teraz, (i niestety trochę zaśmieconym) korycie przepływającej przez Puttaparthi rzeczki Ćitrawatti – biorę sobie na pamiątkę trochę piasku, po którym przecież stąpał Swami). Znajdujemy też drogę na słynny stadion i znajdujące się tam muzeum Sai Baby. Idąc główną ulicą dostrzegamy za ogrodzeniem słonicę Baby – Gitę… itd, itd. Wszędzie tam trafiamy niby przypadkowo, dopytując się ludzi. Wszystko niezmiernie ciekawe i ta świadomość, że żyjemy, ba, bierzemy czynny udział, w nowych „biblijnych” czasach.
Tak się jakoś składa, że Aleksa „to wszystko” przestaje interesować, pomiędzy narzeczonymi powstają konflikty i on postanawia wracać wcześniej; sam; chcąc nie chcąc dokładam mu na bilet. Na zakończenie wybieram się z nim na wycieczkę motorikszą po okolicznych wioskach, podjeżdżamy pod Podstawową Szkołę, do której uczęszczał mały Sathya (sporo dzieci było na dworcu, wszystkie jakieś piękne, spokojne, grzeczne), z zewnątrz (podczas następnej wycieczki będę miał okazję wejść do środka) oglądamy wspaniały Szpital Sai Baby, zaglądamy do tunelu nowo zbudowanego (chyba wyłącznie dla pielgrzymów do Baby), odcinka trasy kolejowej do Puttaparthi oraz zaprojektowanej w tej samej „manierze świątynnej” co Szpital, Stacji Kolejowej „Prasanthi Nilayam”. Po drodze dużo jeszcze bardzo biednych wiosek z zabudowaniami krytymi strzechą, choć sporo już nowoczesnych budynków z cementu, ładnie otynkowanych i pomalowanych na typowe pastelowe indyjskie kolory. Robimy sporo zdjęć m.in. na zaporze nie istniejącego w tej porze roku zalewu zwanego „Baba’s Lake” i wracamy. Po powrocie Aleks udaje się na ostatni, popołudniowy Darśan, jakoś wyprowadza w pole porządkowych i udaje mu się po raz pierwszy widzieć Swamiego z bliska. Tak dokonuje się jeden z tych cichutkich cudów Mistrza. Według relacji Aleksa, Baba przechodząc przez sektor kobiet zatrzymał się przy jednej z nich i rozmawiał z nią chwilkę trzymając jej rękę w Swojej; potem odszedł, by po chwili spojrzeć w jej kierunku przez ramię. Wtedy zdumiona zauważyła na palcu swej ręki pierścionek, niepostrzeżenie zmaterializowany tam przez Swamiego; zaczęła ekstatycznie szlochać, dziękować i wylewać łzy radości i wręcz usiłowała biec za Nim. Po Darśanie Aleks natknął się na grupę Rosjanek, z którą przyjechała właśnie ta szczęśliwa kobieta. Kobieta opowiadała m.in., że aby zdobyć pieniądze na podróż do Baby, gdzieś tam z północnych rubieży Rosji, spieniężyła wszystkie wartościowe przedmioty oraz brała dodatkowe prace. Nagrodą było to cudowne wydarzenie. Rosjanki opowiadały o innym wydarzeniu, związanym z jedną z licznych grup Rosjan odwiedzających Swamiego (pewnie to nieprzypadkowe, że tylu z nich znalazło Boga po dziesiątkach lat wymazania Go z losów narodu), którego Aleks był świadkiem parę dni wcześniej – podczas Darśanu Baba odrzucił dwóm mężczyznom listy, które mu podali. Zapytany nie potrafiłem mu wyjaśnić powodu. Jak się potem wyjaśniło, jeden z nich prosił Go o pomoc w przywiezieniu tutaj swej rodziny, w tym niepełnosprawnej osoby; drugi, dobrze stojący finansowo ale zaplątany w gangsterskie (?) interesy i namówiony do przyjazdu przez przyjaciół, wrzucił do koperty list z prośbą o łaskę poprawy oraz sporą sumę Rubli z sugestią, by Baba je wykorzystał według uznania. Kiedy na stołówce obaj listy otworzyli okazało się, że Baba po prostu te ich listy zamienił – każdy dostał o co prosił: jeden pomoc finansową a drugi zaproszenie do Puttaparthi wraz z całą rodziną.
Aleksem tak oba wydarzenia wstrząsnęły, że postanowił nie wyjeżdżać – został do zaplanowanego końca… a dzisiaj… dzisiaj, jest chyba najgorętszym w Chicago wielbicielem Baby. Basia przyznała, że bardzo Babę prosiła o pomoc. Wkrótce po powrocie zostałem zaproszony na ich ślub. Niedługo urodzi im się wymarzone przez Aleksa dziecko. Takie i podobne wydarzenia są w Aśramie na porządku dziennym; często, wiedzą o nich tylko bezpośrednio biorący udział i nieliczne otoczenie. Tak chce Baba, a On wie co robi. Przypomina mi się inna historia, z którą się zetknąłem, a jej pełną „oficjalną” relację odczytano parę miesięcy później na jednym z niedzielnych spotkań Organizacji SB w Chicago. Spożywając posiłki w Western Canteen, zdarzyło się kilka razy, że zająłem miejsce przy stoliku, przy którym siedział któryś ze znanych mi amerykańskich wielbicieli jak np. Jack z St. Luois, którego żona zmarła niedawno na raka (jej śmierć była niezwykłym duchowym przeżyciem dla wszystkich, którzy Ją znali, Baba specjalnie dla Niej przesyłał wibhuti). Jack opowiedział mi historię sprzed paru dni; po wieloletniej przerwie, do Prasanthi przyjechał śmiertelnie chory na nieuleczalną chorobę starszy Amerykanin z Kalifornii (jego żonę, przecudowną istotę poznałem przed tym zdarzeniem na Zjeździe w Chicago). Kiedy na Darśanie Baba „wyciągnął” parę osób z tłumu pielgrzymów, Amerykanin zauważył, że jest pośród nich jego żona; uznał, że małżeństwo będzie miało interview i dopiero kiedy był tuż przy Swamim, stwierdził zaambarasowany, że omyłkowo wziął kogoś obcego za swoją żonę; zaczął tłumaczyć Swamiemu, że to pomyłka, na co Baba skwitował pytaniem… pomyłka??? i ruchem ręki zaprosił go do środka, gdzie podczas interview zmaterializował mu pierścień i garść wibhuti oraz powiedział żeby je zażył i wkrótce będzie zdrów co, nie wątpię, nastąpiło. I takie to „pomyłki” robi nasz kochany Mistrz.
Szczęśliwe zakończenie historii z narzeczeństwem uczciliśmy kolejną wspólną wycieczką motorikszą po okolicach Puttaparthi; jakimś sposobem tym razem mogliśmy zwiedzić przeznaczoną do tego część Szpitala. Przyglądając się wewnątrz głównej kopule zauważyłem spore nierówności – najwidoczniej ma ona charakter elementu dekoracyjnego, nie świadectwa przepychu; tak samo jest zresztą z zabudowaniami całego Prasanthi włącznie z mandirem – do budowy użyto tanich a solidnych elementów z betonu, gipsu(?) i bazaltu (pewnie z okolicznych pagórków). Swami uczy oszczędzania wszystkiego. Á propos szpitali, w końcu dałem się namówić do odwiedzenia lekarza w małym przyaśramowym szpitaliku. Biednie ale za to jakże inaczej niż na Zachodzie; zauważyłem np., że lekarze rozmawiali z pacjentem często w obecności kilku członków rodziny. Mnie, trochę zdezorientowanego (co rusz to ktoś „obcy” wskazywał inne miejsce lub pokój), badał młody hinduski lekarz, który… dopiero co wrócił ze Stanów. Parę pigułek dostałem za darmo z niesłychanie prymitywnie (ale wszystko dla wszystkich za darmo) zorganizowanej apteki; trochę mi pomogło ale nie na długo. Znalazłem też jedynego w Aśramie praktyka medycyny homeopatycznej (?), który dał mi, specjalnie dla mnie energetyzowane kuleczki. Robiła mi też seanse Reiki zapoznana uczynna rodaczka z Polski. Wszystko to z miernym skutkiem. Dałem w końcu spokój – chorowanie w Prasanthi ma specjalny wymiar – tak mówi Baba.
Spotykamy sporo rodaków z Polski. Tę trójkę, z którą się trochę zaprzyjaźniłem zabieram na moją trzecią, i chyba najciekawszą, eskapadę motorikszą po okolicznych wioskach. Przylecieli wprost na aśramowe lotnisko więc chciałem, aby zobaczyli trochę okolic Puttaparthi. Kierowca rikszy zawiózł nas do wielu bardzo ciekawych miejsc. Odwiedziliśmy bardzo starą, odwiedzaną w dzieciństwie przez Swamiego, kamienną Światyńkę na skale i inne przydrożne kapliczki; tchnęło w nich boskością, egzotyką i tajemniczością. Na zasadzie porównania, kierowca zawiózł nas do jakiegoś innego Swamiego, w jego maleńkim Aśramie. Swami Nagananda był młody (ok. 35 lat), wysoki, przystojny, dobrze odżywiony (w klatkach widać było czekające na swą kolej kurczaki i króliki), natomiast w ogrodzie natknęliśmy się na coś, co przypominało naturalnej wielkości figurę matki Boskiej – dziwne. Pośród jego „dworu” zauważyłem chyba najszczuplejszą istotę na świecie, starszą Hinduskę żebrzącą o pieniądze; pospiesznie opuściliśmy to dziwne miejsce. W „naszym” aśramie wszystko jest na odwrót. Któregoś dnia umawiamy się z innymi rodakami na polsko – rosyjskie spotkanie w tzw. Domu Polskim. Ok 20 min. jazdy motorikszą od Aśramu znajdujemy nieduży dom wybudowany przez zamożnego rodaka, którym w tej chwili „zarządzała” dystyngowana Polka (nomen omen, kilka miesięcy potem, na spotkanie Organizacji SB w Chicago, przybył nasz rodak, który jak się okazało, zarządzał budową tegoż domu !!!). Było świetne jedzenie ugotowane przez kochaną starszą Rosjankę, były cudowne relacje innych Rosjanek z interview ze Swamim, wspólne modlitwy, śpiewy i zdjęcia (część rodaczek nie wiem czemu nie chciała się „uwiecznić” – ach te polskie kompleksy). Popijając kwaskowatą „wodę” ze świeżo rozłupanych na aśramowym stoisku kokosów, spotykamy m.in. trzy-pokoleniową polską rodzinę: babcia (spod Warszawy), jej córka i dwóch studiujących w Indiach m.in. sanskryt dorosłych wnuków, a także panią z wydawnictwa „Limbus”.
Podpatrujemy co robią inni i np. chodzimy wieczorami na deptak naprzeciwko „mieszkania” Swamiego - jest jakoś błogo, gdy uświadamiamy sobie, że tuż za ścianą przebywa nasz kochany Mistrz. Za bezpieczeństwo Baby formalnie odpowiada kilku policjantów z tymczasowego posterunku policji (w wojskowym namiocie). Tak naprawdę o porządek dba wszechobecna, grzeczna ale zdecydowana Organizacja Seva Dal składająca się przeważnie z ochotników. Mijają kolejne dni; jest bardzo ciepło, ale nikt tu nie wie jaka jest temperatura – w końcu jakie to ma znaczenie. Raz czy drugi opuszczam poranny Darśan – nie mam siły. Robię trochę zdjęć w aśramie choć przeczytałem, że w zasadzie nie wolno tego robić. W rezultacie po powrocie do Stanów okazuje się, że nic z tego nie wyszło, bo klisza spadła z rolki, pech?… – nie sądzę. Z kolei John zapytał o zgodę i zrobił sporo wspaniałych fotek – ma być porządek – to nauczka dla mnie.
Podczas długich godzin czekania na Swamiego, proszę Go o opiekę nad moją bardzo schorowaną mamą. Kiedy po dwóch tygodniach, po raz drugi telefonuję do kraju ze skromnej, ale działającej aśramowej poczty - okazuje się, że Swami ulitował się i Mama parę godzin temu, w spokoju wróciła do Niego. Jest późne, poniedziałkowe popołudnie. Pogrzeb ustalony na środę więc praktycznie małe szanse na moje przybycie. Nie daję za wygraną. Uświadamiam sobie, że gdybym zadzwonił, wtedy kiedy planowałem, tzn. wczoraj, dowiedziałbym się o tym fakcie dopiero za parę dni. Nie ma przypadków – zwłaszcza w Aśramie. Powiadamiam o moim wyjeździe towarzyszy podróży i jakimś cudem znajduję zaraz za Bramą Aśramu Biuro Podróży, które w ciągu pół godziny rezerwuje bilety przez Frankfurt do Warszawy; moje rodzinne miasteczko jest na południu, ale jest to w tej chwili jedyna opcja. Kwestia pieniędzy – kto nosi przy sobie kilkadziesiąt tysięcy rupii. Z sympatycznym, młodym pracownikiem biura próbuję pobrać gotówkę na Kartę Kredytową w jednym z Banków poza Aśramem – niestety z jakichś biurokratycznych powodów nie udaje się; mój pomocnik zostawia mnie pośród tłumu i idzie skontaktować się ze swoim szefem. Robi mi się bardzo smutno. Tam Mama w trumnie, a ja na drugim końcu świata; moje szanse na przybycie na czas są teraz nikłe; nie mogłem być na pogrzebie Taty więc bardzo chciałem pochować Mamę. Wraca chłopak i idziemy do innego Banku – udaje się – jest to dla Hindusów taka suma, że Bank nie ma zwykłej torebki na parę plików zszytych banknotów. Płacę za bilety, które będą do odebrania w Hotelu w Bangalore; cała transakcja „na gębę” – to wszystko Dzieci Baby – można mieć do nich zaufanie – zresztą nie ma innego wyjścia. Właściciel Biura załatwia także taxi do Bangalore. Wydaję ostatnie rupie w aśramowym markecie, pakuję się, żegnam z moimi i w ciągu 3-ch godzin wjeżdżamy z Aśramu. Szkoda mi opuszczać to cudowne miejsce wcześniej. Dziękuję Mistrzowi za opiekę; za powołanie mamy do Siebie; za to że wziął ode mnie te listy; teraz już jestem prawie pewien, że zdążę na pogrzeb. Jedziemy „motokrosem” przez Indie. Baba zadbał o wszystkie swe dzieci. Hinduski kierowca, z dwudziestoletnim (!) doświadczeniem na tej trasie, zarabiając wraca na noc do swej rodziny; w połowie trasy wysadzamy jego chorego kolegę – też wraca do domu. W hotelu w Bangalore czeka kilka godzin, specjalnie po to by mi wręczyć bilety lotnicze, pracownik Biura Podróży. Niesamowita jest uczynność i pracowitość tych ludzi. Na lotnisku, po odprawie celnej rozpoznała mnie dziewczyna z grupy Chorwatów, którzy też wracają z Aśramu a potem jeszcze para młodych Włochów; jest mi lżej. „Odlotowa” część lotniska też jakby się lepiej prezentowała po 3-ch latach. Wylot późno w nocy – po 10-ciu godzinach wita mnie skuty mrozem (tam, w Aśramie marzył mi się chłód– no to go mam) Frankfurt - powrót do „cywilizacji”; po 2-ch godz. odlot do Warszawy; pół godziny i pospieszny do Krakowa; prawie od razu autobus do M.; Taxi i witają mnie siostry, które dopiero co wróciły z różańca. Mam do dyspozycji całą noc i przedpołudnie.
Takiego tempa nie da się wytłumaczyć inaczej jak opieką Boga. Cały czas czułem, że Był… i jest ze mną (i z Tobą też).
To tyle na zasadzie reminiscencji z mojej zeszłorocznej podróży do ŹRÓDŁA.
SAI RAM
Tadek Góralik
powrót do spisu treściu numeru 20 - marzec - kwiecień 2004