(Za Heart To Heart -Radio Sai Listener's Journal,
15 grudzień 2003
www.radiosai.org/Journals)
Zdarzyło się to dawno temu. Byłem
wtedy tylko lekarzem.
Zaraz jak wszedłem do Szpitala Pamięci
Matki Teresy przywitał mnie zapach środków dezynfekcyjnych. Mój umysł wypełnił
znajomy widok krzątających się przy codziennych obowiązkach pielęgniarek i
chłopców pokojowych oraz chorych ludzi cierpliwie oczekujących na swoją kolej
do lekarza. Dzień pracy otwarły bolesne krzyki jakiegoś pacjenta w którymś z
pokoi.
Przez te
sześć miesięcy zatrudnienia w szpitalu przywykłem do wszystkich tych zapachów,
widoków i głosów. Wydawały mi się teraz normalne. Już mi nie przeszkadzały
tak, jak na początku. Jednak była jedna rzecz, do której nie przywykłem przez
owe sześć miesięcy. Był nią obraz Matki Teresy, który wisiał na ścianie naprzeciwko
wejścia do szpitala. Matka uśmiechała się z niego do wszystkich przychodzących
do szpitala. Ale było w tym zdjęciu coś więcej niż sam tylko uśmiech na pomarszczonej
twarzy. Być może to w jej oczach było coś niezwykłego. Z pewnością w tych
oczach coś było. Czy to były łzy? Nie, raczej nie. A może były, gdyż bił z
nich smutek... Tego uczucia nie potrafię wyrazić słowami. Tyle tylko, że czułem
się nieswojo. Nie mogłem jednak ich uniknąć. Zawsze kiedy wchodziłem do szpitala
wzrok mój mimowolnie padał na obramowany obraz, a nasze oczy spotykały się. I
wtedy ogarniało mnie to uczucie; tak, chyba wstydu. Być może to tylko imaginacja.
Jednak te oczy ciągle mnie prześladowały— przez całe te sześć miesięcy.
Nie było
inaczej także tego rana. Przyszedłem do szpitala i jak tylko wszedłem,
zobaczyłem ten obraz. Otrząsnąłem się z tego nieprzyjemnego odczucia
i poszedłem do swojego gabinetu. Założyłem biały fartuch, zawiesiłem na
szyi stetoskop i udałem się na obchód.
Wykonałem
swoje zwykłe czynności — odwiedzenie pacjentów, sprawdzenie ich postępów, przekazanie
pielęgniarkom poleceń, pocieszanie pacjentów, rozmowa z rodzinami chorych — i
wróciłem do gabinetu. Miałem jeszcze troszkę roboty papierkowej po czym na
resztę dnia przeszedłem do oddziału dla pacjentów opuszczających szpital.
Kończąc pracę
byłem już nieco zmęczony. Gdy zbierałem się do wyjścia, w drzwiach mojego
gabinetu pojawił się chłopiec pokojowy z kopertą. Wewnątrz znajdował się czek
za usługi jakie świadczyłem na rzecz szpitala w ciągu miesiąca. Z tą kopertą w
ręce wyszedłem ze szpitala. Gdy wychodziłem, miałem uczucie, że tamte oczy z
obrazu patrzą na moje plecy.
Jadąc
samochodem do domu rozmyślałem o swoim życiu. Od dziecka pragnąłem służyć
społeczeństwu. Pracowałem więc ciężko i pokonałem wiele przeszkód, by zostać
lekarzem. Osiągnąłem cel swoich marzeń, gdyż uznałem, że nie ma lepszego
sposobu służenia społeczeństwu niż leczenie chorych. Dobrze sobie radziłem jako
lekarz. Pomogłem wielu ludziom, a przy tym udawało mi się zapewniać szczęście w
domu. Czegóż więcej można chcieć?
A jednak
czegoś mi brakowało w życiu. Nie potrafiłem wskazać, co to było. W głębi serca
czułem jednak, że nie byłem w pełni szczęśliwy.
Gdy wjechałem
na autostradę, usłyszałem czyjś krzyk. Nieco dalej zobaczyłem grupę stojących
ludzi i kobietę biegającą tam i z powrotem wzdłuż drogi i wołającą
coś w kierunku każdego przejeżdżającego auta. Kiedy zwolniłem, ona podbiegła do
otwartego okna w moim samochodzie. Była to jakaś biedna kobieta, być może
żebraczka. Nosiła na sobie brudne i zniszczone sari. Włosy przesłaniały jej załzawione oczy oraz umorusaną i mokrą
od łez twarz.
Gdy podeszła,
usłyszałem, że coś wykrzykuje, ale nic z tego nie zrozumiałem. Pokazywała na
grupkę ludzi stojących nieopodal. W gasnącym świetle dostrzegłem ciało młodego
chłopca leżące przy drodze obok gapiów. Gdy podjechałem bliżej, zobaczyłem,
że jego ciało jest skąpane we krwi. Domyśliłem się, że jakiś szybki pojazd
potrącił chłopca, a sprawca odjechał w pośpiechu zostawiając biedną ofiarę na
pewną śmierć. Stojący wokół ludzie byli biedakami, co nie byli w stanie nic
poradzić, zaś ci, co mogliby, byli zbyt zajęci. O ratowanie dziecka błagała
mnie jego biedna matka.
Przyjrzałem
się chłopcu, który bardzo cierpiał. Prawdopodobnie miał połamane kości i
wewnętrzny krwotok. Pojąłem, że jego stan jest krytyczny i że jeśli nie otrzyma
natychmiastowej pomocy medycznej, umrze tutaj przy drodze, a matka będzie
bezsilnie patrzeć na jego śmierć. Rozumiałem rozpacz biednej kobiety bijącej
się rękami po piersi i głowie.
Wiedziałem,
że żaden szpital od razu nie przyjmie tego przypadku, gdyż chłopiec znajdował
się w bardzo krytycznym stanie. Wiązałoby się to także z policją.
Wiedziałem też, że jeśli chłopcu nie udzieli się pomocy, umrze na pewno. Ciągle
jeszcze nie wiem, co sprawiło, że to zrobiłem, ale w kilka minut jechałem już z
powrotem do mojego szpitala z chłopcem i jego matką na tylnym siedzeniu.
Gdy
dojechałem do szpitala, pielęgniarka i lekarz dyżurny byli zszokowani stanem
chłopca. Kiedy tak stali oniemiali, powiedziałem do lekarza: „Przyjmijcie go.”
„Proszę pana” —wymamrotał lekarz.
Spojrzał na chłopca, a potem na mnie i powiada: „Nie sądzę, by było to
właściwe.” Popatrzyłem mu prosto w oczy, a wewnątrz mnie narastał gniew.
„Proszę mi podać choćby jeden dobry powód.” Unikając mojego wzroku powiedział:
„Proszę pana, ten chłopiec umrze i ...” „Obowiązkiem lekarza jest nie
dopuścić do tego” — powiedziałem jeszcze bardziej gniewnie niż poprzednio.
Teraz odezwała się pielęgniarka: „Ale kto, proszę pana, zapłaci za usługę?”
Ostro odpowiedziałem jej: „Ja. Przyjmijcie go. Natychmiast!”
W tej
sytuacji nie mieli już nic do powiedzenia. W milczeniu wykonali moje
polecenia.
Chłopcem
zająłem się osobiście. Po udzieleniu pierwszej pomocy i podaniu mu krwi
przeprowadziłem niezbędne testy. Wszystko to zajęło mnóstwo czasu. Było już
grubo po północy, gdy zaaplikowałem chłopcu pewne lekarstwa i uśpiliśmy go.
Minęło kilka godzin, ale nie czułem zmęczenia. W rzeczy samej byłem szczęśliwy
widząc chłopca spokojnie śpiącego.
Miałem
właśnie opuścić pokój, gdy podeszła jego matka. Coś mówiła. Ciągle jeszcze
miała łzy w oczach. Z pomocą gestów powiedziałem jej, że jej syn już
dobrze się czuje i nie grozi mu niebezpieczeństwo. Powiedziałem, by nie
hałasowała, gdyż chłopiec śpi. Przestała płakać i otarła łzy. Gestykulując poinformowałem
ją, że za kilka dni będzie mogła zabrać go do domu. Ale ona nie patrzyła na
mnie. Patrzyła na syna ocierając twarz rąbkiem brudnego sari. Gdy odchodziłem, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
Coś w tym uśmiechu było. Nie mogłem tego zrozumieć. Był nieopisanie
piękny... Udało mi się jakoś odwzajemnić uśmiech. Odchodząc jeszcze raz się
obejrzałem za siebie. Chłopiec spał a matka, stojąca teraz przy drzwiach jego
pokoju, tęsknie mu się przyglądała.
Przy wyjściu
z budynku życzyłem pielęgniarce dobrej nocy. Chciała coś powiedzieć. Czekałem.
„Proszę pana ...” — szukała słów. „Proszę pana, doktor prosił, abym powiedziała
panu o rachunku ...”
Bez słowa
wyszedłem do samochodu, wziąłem kopertę, którą otrzymałem wcześniej, wróciłem i
wręczyłem ją pielęgniarce. Patrzyła na kopertę. „Proszę z tego pobrać całą
sumę kosztów leczenia.” Spojrzała na mnie i po jej oczach poznałem, że odezwało
się w niej sumienie. „Proszę pana!” — powiedziała. W odpowiedzi uśmiechnąłem
się, odwróciłem i odszedłem. Coś kazało mi jeszcze raz spojrzeć wstecz. Mój
wzrok padł na obraz Matki Teresy. Na twarzy miała wyraźny uśmiech. Ale łzy też
tam były. Jednak ten uśmiech ... Był nieopisanie piękny.
Ten wieczór
zmienił moje życie. Odtąd nie mogłem być już 'tylko' lekarzem.
Dziś staram
się być jak Matka Teresa.
—Aswin
[tłum.: KMB]
* * *
Ludzie są często nierozsądni, nielogiczni i samolubni.
— Mimo to wybacz im.
Jeśli czynisz dobro, ludzie ocenią motywy twojego działania jako samolubne i
egoistyczne.
— Mimo to bądź życzliwy.
Jeśli odnosisz sukces, zyskasz fałszywych przyjaciół i prawdziwych wrogów.
— Mimo to odnoś sukcesy.
Jeśli jesteś uczciwy i szczery, ludzie mogą cię oszukiwać.
— Mimo to bądź uczciwy i szczery.
To co budujesz przez lata, ktoś może zniszczyć z dnia na dzień.
— Mimo to buduj dalej.
Jeśli osiągniesz spokój i szczęście, inni mogą ci pozazdrościć.
— Mimo to bądź szczęśliwy.
Dobro, które uczynisz dzisiaj, ludzie często zapomną jutro.
— Mimo to czyń dobro.
Dajesz światu to co masz najlepszego i może nigdy nie być dość.
— Mimo to dawaj.
Bo widzisz, w końcowym rozrachunku, jest to sprawa między tobą a Bogiem.
— Nawiasem mówiąc, nigdy nie była między tobą a nimi.