Stali czytelnicy ŚM zapewne pamiętają inny wyjątek z tej
książki (o tym jak Ganga składała Sai hołd) zamieszczony na tych stronach w
2000r. Tym razem proponujemy równie smakowity, ale nieco dłuższy kąsek.
Pod
Kalpawrikszą [drzewem na wzgórzu nad rzeką Ćitrawati] leżał ogromny głaz.
Dwieście osób mogło wygodnie siedzieć na tej skale. Patrząc na wodzireja naszej
grupy [młodego Sathyę], wciąż przypominałam sobie Balę [Chłopca, Krisznę]
Jaśody, Pana Madhawę, który w tamtych dniach trzymał olbrzymią górę Gowardhana
na końcu swojego paluszka, żeby uchronić życie krów i pasterzy. Podskoczywszy,
by zerwać garść liści z tego tamaryndowego drzewa, Sai rozdał każdemu z nas po
liściu i kazał zamknąć w dłoni. Kiedy po kilku chwilach na Jego polecenie otworzyliśmy
dłonie, wszyscy znajdowali w nich całą rozmaitość rzeczy: cukierek u jednego,
miętówka albo różaniec u drugiego. Potem, zgodnie z Jego poleceniem, ponownie zamknęliśmy
dłonie, po czym znów otworzyliśmy, by stwierdzić, że w rękach mamy tylko
tamaryndowe liście! Ach! Jaka szkoda! Powinnam była zjeść ten cukierek!
Mówiliśmy do siebie: „To zadziwiające. Jak mogły się pojawić jednocześnie tak
różne rzeczy?” i patrzyliśmy na Niego oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.
Klaskał wtedy w dłonie, by wyrwać nas z osłupienia. Ponieważ drzewo to dawało
wielbicielom wszystko, cokolwiek sobie życzyli, stało się powszechnie znane
jako „Kalpa wriksza” [taką nazwę nosi mitologiczne rajskie drzewo o podobnych
własnościach]. Niekiedy mawiał: „Zobaczymy, kto przybiegnie tutaj jako pierwszy
po trzykrotnym okrążeniu tego wzgórza?” To wystarczało dla naszego ‘gangu małp’.
Mój starszy brat, ja, dr Jaya Lakshmi, Guindy Leelama – zawsze byliśmy gotowi.
„Dobrze, biegnijcie” – mówił Swami. W czasie pierwszych dwóch okrążeń widzieliśmy
Go, jak siedzi pełen majestatu, niczym król. Ale w trzecim okrążeniu przyłączał
się do nas i, zanim skończyliśmy bieg, On zdążył obiec trzykrotnie, wyprzedzić
nas i ponownie usiąść na swoim miejscu. Zwycięstwo należało do Niego. Jak to
możliwe? Po głośnych oklaskach chłopcy podrzucali naszego przywódcę na rękach.
Swami wyglądał olśniewająco — niczym Pan Indra po podbiciu trzech światów.
Dokonać tego, co On zrobił, nie mógłby nawet ktoś, kto pędzi jak lew. Jakże
więc Jemu udało się zrobić trzy okrążenia w ciągu zaledwie sekundy? Miał nieograniczone
zasoby energii. Oglądanie tego było przyjemnością, którą trzeba zasmakować
oczami, gdyż nie jest ona czymś osiągalnym przez myśl czy wyrażalnym przez
słowo.
Zszedłszy ze
wzgórza, wszyscy gromadziliśmy się znów na brzegu Ćitrawati w jakimś miejscu
wybranym przez wielbicieli. Śpiewaliśmy przez pewien czas a potem, po
wysłuchaniu dyskursu naszego Gopadewy (Swamiego) na temat psikusów Kriszny albo
opowieści wielbicieli, wołaliśmy, że jesteśmy głodni i męczyliśmy Go, by dał
nam coś do jedzenia. Jeszcze kiedy poruszał ręką w usypanej kupce piasku,
mogliśmy powiedzieć, co zaraz wyciągnie. Rozpoznawaliśmy silny aromat
Mysorepaki (przysmak przyrządzany z mąki, cukru i masła). Kapało zeń ghi (klarowane masło) i był gorący.
Kawałki tej słodkości kładł szybko na tacę i rozdawał nam własnymi rękami. Jak
mam opisać ten smak! Było to tak pyszne, że nie da się opisać. Niezależnie ile
obecnych było osób, ciągle rozdawał, a kawałki zdawały się pomnażać bez końca.
Po spożyciu słodkiej rzeczy hałaśliwie domagaliśmy się: „Swami! Zbyt słodko
mamy w ustach. Daj nam coś pikantnego”. Nasz Swami, to ucieleśnienie współczucia
i miłości, wyjmował z piasku vadę
(smażona na oleju przekąska z mąki). Nawet Pan Brahma nie mógłby opisać jej smaku.
Była smaczniejsza od nektaru, twarogu, miodu – razem wziętych. Próbować to
opisać jest sprawą beznadziejną. Wobec tej vady
wszystko inne jawi się mdłe. Gdy wyciągał vady
z piasku, były gorące i opływały tłuszczem, ale – o dziwo – ani ziarenko piasku
do nich nie przylgnęło! Jak to możliwe? Ciągle tylko pytania. Odpowiedzi nie ma.
Poza tym
wyciągał z piasku różańce, figurki, wisiorki i książki, i rozdawał je tym, dla
których były przeznaczone. Przedmioty, które Swami tworzył w piasku, były
niezrównanymi dziełami, rzeczami, które nie mogły być nigdzie wyprodukowane.
Nie można ich z niczym porównać! Wspomniane figurki były wykonane z pańćalohy (specjalny stop pięciu składników),
drzewa sandałowego, kości słoniowej, drzewa tekowego, srebra albo gliny.
Materializował w piasku postacie Lakszmi, Narajany, Radhy, Kriszny, Śirdi Sai,
Śri Ramy, Lakszmany, Bharaty, Śatrughny, Nataradźy itd. Dobywane z piasku
różańce były wykonane z pereł, korali lub kryształów. Niektórzy otrzymywali rudraksze (wysuszone owoce rośliny o
takiej samej nazwie). Niekiedy były to pojedyncze sztuki, kiedy indziej dwie
zamknięte w złotej oprawie. Te ostatnie uważa się za szczególnie święte. Była
ich wielka różnorodność: rudraksze
pięciofasetowe, z jedną fasetą itd. Były zamocowane rozmaicie: niektóre z
paciorkami z bazylii, niektóre z czarnymi paciorkami. Pewnego razu dał Serali,
mojej siostrze, jako prezent ślubny, łańcuch czarnych paciorków z wisiorkiem
Lakszmi. Każdy paciorek był zamknięty w zawiły wzór złotych nitek. Po latach,
kiedy łańcuszek rozerwał się, zaniosła go do złotnika. Ten, zaskoczony kunsztem
wyrobu, powiedział zdumiony: „Niemożliwe, by ktokolwiek mógł to naprawić. Nie
potrafię pojąć, jak te złote nitki są oplecione wokół paciorków. Gdzie pani to
kupiła?” Słysząc odpowiedź Serali, że był to prezent od Swamiego, zauważył:
„Zatem tylko On może zreperować ten łańcuch. Nikt inny na świecie tego nie
zrobi.” Tak subtelne są podarki Swamiego. Jeśli chodzi o pierścienie, talizmany
i medaliony, nie sposób ich zliczyć. Mojej matce dał statuetkę Winajaki
[słoniogłowego Ganeśy], którą wykreował z piasku. Nie potrafiłyśmy rozpoznać,
czy jest wykonana z gliny, czy z kamienia. Była czarna z lekkim odcieniem
czerwieni. Najdziwniejsze w niej było to, że jej trąba była zbyt krótka. Gdy
spytaliśmy Go dlaczego dał matce taką figurkę, odpowiedział: „Co niedzielę
odprawiajcie figurce abhiszekę
(rytualna kąpiel) w mleku. Trąba urośnie do normalnych rozmiarów.” Jak
powiedział, trąba zaczęła dzień po dniu przyrastać. Po prostu nie jesteśmy w
stanie ogarnąć wartości Jego podarunków.
Były
przypadki, że naukowcy nie mogli orzec, z jakiego metalu jakaś konkretna
figurka została wykonana. Podobno pewien wielbiciel zanurzał otrzymany od
Swamiego pierścień w kwasie i innych chemikaliach i nie spowodowało to
absolutnie żadnych uszkodzeń! Gdzie są bohaterzy, co potrafiliby rozwikłać
tajemnice przedmiotów materializowanych przez Swamiego, który prawdziwie jest
samym Bogiem. Są ludzie, którzy krytykują Swamiego mówiąc: „Jest to przejaw mocy
typu siddhi [moce jogiczne]. Istnieje
wielu takich, co potrafią stwarzać te rzeczy”. Jednakże moce tych okultystów
dają krótkotrwałe skutki. Rzeczy przez nich kreowane zachowują się przez
godziny, w najlepszym przypadku miesiące. Zaś artykuły stwarzane przez Swamiego
pozostawały w dobrym stanie nawet sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt lat od
chwili podarowania, a wielbiciele ciągle oddają im cześć.
Stwarzane
przez Swamiego wibhuti czasami zamiast
zwykłej postaci suchego proszku ma formę twardego bloku, jak kawał
nierafinowanego cukru. Niekiedy ma kształt kuli. Te bryły były tak twarde, że
palce Swamiego stawały się aż czerwone od ich łamania przy rozdawaniu. Czasem
proszek był popielaty, czasem biały, a kiedy indziej była to mieszanka bieli i
czerni. Jeszcze kiedy indziej miał różne barwy, tak jak popiół zebrany z
zagłębienia, w którym palony jest ogień ofiarny podczas jadźni (rytualnego obrządku). Smak i zapach rzeczy, które stwarzał
również były bardzo różnorodne. Niekiedy miały silny zapach kamfory, kasturi, drzewa sandałowego lub wody
różanej. Albo nie miały w ogóle żadnego zapachu. Artykuły ze „Składu Sai” bywały
dziwne i cudowne i miały moc utrzymywania w ryzach fizycznych i mentalnych
skłonności ludzi. Jego figle wykraczają poza ludzkie pojmowanie.
Jednak
przerasta to wszystko pewne cudowne zdarzenie. Kiedyś, gdy wypoczywaliśmy nad
Ćitrawati, w trakcie rozmowy Swami powiedział: „Patrzcie. Nadchodzi ten Naga
Sai!” [W sanskrycie naga znaczy wąż.]
Sądząc, że mówi o jakimś człowieku, rozejrzeliśmy się w koło, ale nikogo nie
było. Wtedy Swami rzekł: „Spójrzcie w tym kierunku.” Zobaczyliśmy zbliżającego
się ogromnego węża. Naturalne jest poczuć strach na wzmiankę o wężu. A ten nie
był zwykłym wężem! Wyglądał naprawdę jak Adi Śeszu, Król Wężów, na którym
spoczywa Pan Wisznu. Był olbrzymi. W ogóle nie było widać jego ogona. Kiedy tak
sunął do przodu pełzając i wijąc się jak gdyby tańczył, wyglądał uroczo. Gdy
nieco się przybliżył, jego głowa nagle przekształciła się w uderzająco piękne
oblicze naszego Pana Sai. Nigdy przedtem nie słyszeliśmy o podobnym cudzie. To
tak, jak gdyby Swami ogłaszał, że jest wszędzie i we wszystkim. Niemniej, wąż
to wąż, więc gdy się nieco zbliżył, zaczęliśmy trząść się ze strachu. Patrząc
na Sai Ramę błagaliśmy: „Nie, Swami. Nie. Każ mu odejść.” „Biedactwo!” – Swami
popatrzył łagodnie na węża i rzekł: „Odejdź już, Naga Sai!” I wąż zniknął. Ten
pamiętny wieczór wyrył się w naszych umysłach! Naga Sai miał iskrzące,
oślepiające złote kropki na lśniącym, ciemnym ciele. Jego widok radował nasze
oczy. To była prawdziwa dla nich uczta! Wspominając wszystkie te przeżycia
ułożyliśmy piosenkę i ofiarowaliśmy Swamiemu.
Śpiewać
Twoje imię to rozkosz, Śri Sai!
Masz
delikatną posturę i spełniasz życzenia!
Szukamy
w Tobie ucieczki!
Dla
pragnących wielbicieli z piasku dobywasz masło.
Gdy jedzą, Ty śpiewasz i napełniasz ich serca błogością.
Gdy benzyna się kończy, przychodzisz nam z odsieczą
i
sprawiasz, że samochód jedzie.
Jesteś
naszym Swamim Śri Sai Ramą!
Dając
nam ze współczuciem pomyślne talizmany,
Bądź
dobry i zabierz nasze lęki, Gowriramano!
Panie Somanath! Gdy niemądrzy ludzie wołali „Wąż! Wąż!”,
Tyś
przyszedł w postaci węża nad Ćitrawati.
Jakie
zaklęcia potrafisz na nas rzucać! Co za magia!
Stałeś się skarbem prawdziwych wielbicieli na tej Ziemi.
Po zabawach,
śpiewaniu i tego rodzaju igraszkach wracaliśmy do Mandiru i zaczynaliśmy
śpiewać bhadźany. Uczestniczyło w
nich wielu członków rodziny Swamiego; codziennie bywała Jego starsza siostra
Venkamma i synowie wuja ze strony ojca, Subbaraju i Kishtappa. Nieżyjąca już
Venkamma śpiewała ze Swamim, a Kishtappa grał na bębnie. Subbaraju także
śpiewał. Od czasu do czasu przychodził dziadek Swamiego. Chociaż wiekiem
zbliżał się do dziewięćdziesiątki, ciągle był całkiem silny i aktywny. Posiadał
gromki głos. Gdy był młody, grywał w przedstawieniach, a odgrywając role
Durjodhany, Jamy i Bhimy, urzekał widzów swoim aktorstwem i melodyjnym głosem.
Kiedykolwiek Swami prosił go: „Dziadku! Zaśpiewaj coś, proszę”, śpiewał tak
donośnym głosem, że echo wracało ze wszystkich stron. Skoro miał tak imponujący
głos w tym wieku, za młodych lat naprawdę musiał grzmieć jak dzwon! Członkowie
Jego rodziny zwykle zwracali się do naszego Małego Pana per „Swami”. Rodzice
Swamiego nieczęsto tu gościli. Raz na dwa lub trzy dni Swami sam ich odwiedzał.
Jakież to poczucie obowiązku! Każdy Jego czyn jest brzemienny w jakąś moralną
dla nas lekcję.
Pewnego dnia,
kiedy wszyscy szliśmy w kierunku Ćitrawati, Swami nagle zniknął. Gdy my Go
szukaliśmy, rozległo się klaskanie. Spojrzeliśmy w tym kierunku i zobaczyliśmy
Swamiego, który wołał do nas: „Jestem tu na szczycie wzgórza”. Była godzina szósta
wieczorem. Słońce przestało już prażyć i chyliło się ku zachodowi. Niebo
wypełniły gęste czarne chmury, tak jak gdyby przykrywało się czarnym kocem.
Swami powiedział: „Wszyscy patrzcie na Mnie. Pokażę wam słońce.”
Jeszcze gdy
zastanawialiśmy się: „Jak może wrócić słońce, które już zaszło?”, zobaczyliśmy
jak za głową Swamiego pojawiają się nowe promienie. Całe niebo wypełniały sine
chmury. Nowe promienie zaczerwieniły się. Potem stawały się coraz czerwieńsze,
aż wyglądały niczym płomienie i wydzielały tak dużo ciepła, że wszyscy
zaczęliśmy zalewać się potem. Promienie były bardzo gorące, jak w skwarne południe.
Nie mogąc znieść tej gorączki, wszyscy głośno prosiliśmy: „Swami! Jest za
gorąco.” Prażenie ustąpiło. „Coś takiego!”, zawołaliśmy i już zaczęliśmy się
uspokajać, gdy ze szczytu góry dobiegł nas głos Swamiego: „Pokażę wam księżyc”.
Za głową Swamiego zobaczyliśmy półksiężyc z promieniami w kolorze miodu.
Księżyc stawał się coraz bielszy, aż zrobił się całkiem biały. Zaczęliśmy drżeć
z zimna. Ciała nam posztywniały, zęby szczękały. „Swami! Zimno! Jest bardzo
zimno, Swami!” Gdy tak błagaliśmy, zimno stopniowo ustąpiło. Podczas gdy my
zastanawialiśmy się jakiego teraz cudu dokona, On zapowiedział: „Pokażę wam
Trzecie Oko. Patrzcie bardzo ostrożnie i uważnie.” Zastanawialiśmy się, jak to
trzecie oko wygląda. Nie było widać ciała Swamiego. Pojawiła się natomiast Jego
gigantyczna głowa, jak gdyby rozciągnięta na całe niebo. Oszołomieni, z
dezorientacją w umysłach, wpatrywaliśmy się w niebo. Na czole Swamiego, między
brwiami, ukazał się otwór. Z niego zaczęły wydobywać się szalejące, ogniste
iskry. Byliśmy oślepiani blaskiem tych iskier. Bardzo się baliśmy. Bardziej niż
o siebie, martwiliśmy się, że coś może się stać Swamiemu. Iskry dalej tryskały.
Gdy rozejrzałam się, stwierdziłam, że wielu z zebranych leżało nieprzytomnych.
Nie wiedziałam, co było powodem omdlenia, a to tylko potęgowało strach. Spojrzałam
w górę, ale Swamiego nigdzie nie było. Czując się zagubiona, nie wiedząc co
począć, zaczęłam płakać. Nagle zobaczyliśmy, że Swami stoi wśród nas. „Co się
stało?” – pytał poklepując nas po ramionach. „Dlaczego
płaczesz? Czemu te dzieci zemdlały?” Nie wiedząc co odpowiedzieć na te pytania,
uściskałam Go tylko i dalej płakałam. Gdy kilkoro z tych, co zemdleli, ocknęło
się i wstało, zebraliśmy trochę sił, by wszyscy jednym głosem spytać Go:
„Swami! Czy nic Ci nie jest? Dlaczego Cię tam nie widzieliśmy?” Zadając te pytania
dotykaliśmy Jego twarzy i ciała, by upewnić się, że rzeczywiście był z nami.
Swami serdecznie się śmiał i, zapewniając nas że wszystko z Nim w porządku,
ruchem ręki stworzył wibhuti i
osobiście posmarował nim nasze czoła. Osoby jeszcze nieprzytomne, jedna po
drugiej zaczęły wstawać.
Było to
dziwne przeżycie. Po tym doświadczeniu odczuwaliśmy jak gdyby nasze ciała
poruszały się niepewnie to w jedną, to w drugą stronę. Wydawało się nam, że
płyniemy w powietrzu. Jakaś niewyrażalna radość zdawała się przenikać całe
nasze jestestwa. Był to przypływ jakiegoś słodkiego uczucia. Nie rozumieliśmy
jego natury. Ale scena tamta pozostawała ciągle świeża w naszej pamięci.
Chociaż dotrzymywaliśmy Swamiemu kroku, mieliśmy wrażenie, że nasze stopy nie
dotykają ziemi. Niektórzy szli zataczając się jak pijani. Wszyscy czuliśmy, że
jesteśmy w jakimś innym dziwnym świecie. Był to szczególny stan umysłu. Doszliśmy
do Mandiru i usiedliśmy do bhadźanów.
Nie potrafiliśmy poprawnie śpiewać. Kręciło się nam w głowie. Cały ten wieczór
spędziliśmy w takim stanie. Gdy podobny stan stwierdziliśmy u siebie również
następnego dnia, zapytaliśmy o to Swamiego. Z uśmiechem powiedział:
„Modliliście się o ujrzenie Trzeciego Oka w wielu poprzednich życiach. W odpowiedzi
na wasze prośby udzieliłem wam jego darśanu
[widzenia]. Ale nie pokazałem wam nawet tysięcznej części jego olśniewającej
wspaniałości. A nawet tego nie mogliście znieść. Wasz obecny stan jest skutkiem
tamtego widowiska.” Pod ciężarem tego objawienia wszyscy rozpłakaliśmy się.
Spłukaliśmy Jego lotosowe stopy naszymi łzami i oświadczyliśmy: „Swami, gdybyśmy
tylko wcześniej to wiedzieli, może radośniej przeżywalibyśmy ten darśan. Nie mogliśmy w pełni skorzystać
z tego boskiego przywileju, którymś nas tak łaskawie obdarzył. W
rzeczywistości, nie potrafiliśmy znieść głębi jego wpływu. Przeraziliśmy się,
kiedy znikła nam z oczu Twoja fizyczna postać. Bardzo zaniepokoiliśmy się o
Ciebie widząc otwór w Twoim czole.” On tylko patrzył na nas z wielkim współczuciem
i miłością. Przytłoczeni przypływem Jego uczucia, które koiło jak światło
księżyca, z oczami pełnymi łez ofiarowaliśmy nasze życia u Jego stóp. Znów stworzył
wibhuti nakładając je nam na czoła.
Odtąd mieliśmy namiastkę normalności. Wewnętrznie byliśmy jednak rozentuzjazmowani
rozmyślając o tej wyjątkowej, złotej okazji, tej odpłacie za jakąś pobożność w
przeszłych życiach, za jakąś modlitwę, którą musieliśmy odmówić składając złote
kwiaty, albo za łut szczęścia otrzymany dzięki dobrym uczynkom starszych w
naszych rodzinach. Na świątyniach naszych serc złotymi literami wyryliśmy to,
co postrzegaliśmy jako wyjątkową, normalnie nieosiągalną wizję podarowaną nam
przez dobry los, która przyniesie nam wyzwolenie. Być blisko tego Kochającego
Ojca i otrzymać tak wspaniałą szansę jest wydarzeniem ważniejszym niż wszystko
inne, jest kulminacją skutków zasług z wielu poprzednich żyć.
Przyjrzymy
się dalszym cudom Swamiego? Nasz mały włóczęga z Puttaparthi jest prawdziwie
tym z Brindawanu. Pan, którego dziś adorują tłumy wielbicieli, jest Panem,
którego czciły w przeszłości liczne gopiki
(pasterki). Obecnie skradł serca ludzkości. Wyliczanie Jego cudów jest czymś,
co nigdy nie stanie się nudne, czymś, co nigdy się nie wyczerpie. Pewnego dnia
powiedział: „Sakamma! Podejdź tu i zobacz. Z jakiegoś powodu moje ciało jest
gorące.” To wystarczyło. Zaczęła drżeć jak suchy liść. Podniosła się temperatura
jej ciała. Z troską dotykała policzków i rąk Swamiego. Pobiegła do swojego
pokoju. Zanim wróciła, Swami przewracając swoimi okrągłymi oczami powiedział
nam: „Obserwujcie, co się teraz stanie”. Gdy przyszła, wszyscy siedzieliśmy z
poważnymi wyrazami twarzy. Podeszła z tabletką i szklanką wody i powiedziała:
„Połknij to, Swami. Twoja gorączka ustąpi.” Swami, jak dobry chłopiec z
szacunkiem dla jej entuzjastycznego stwierdzenia, połknął tabletkę, czym
wszystkich nas zaskoczył. Swami nigdy nie zażywał żadnych lekarstw. Ona odeszła
z uśmiechem. Jak tylko zniknęła nasz psotny Kriszna pociągnął kilka razy swoją
szatę i tabletka stoczyła się na podłogę. Śmialiśmy się tak, że nasze brzuchy
zdawały się pękać. Przy innej okazji, gdy wszyscy siedzieliśmy, ś.p. Sakamma
przyszła z filiżanką kawy i rzekła: „Wypij to, Swami.” „Nie chcę. Nie jestem
głodny” – odparł Swami. Kiedy jednak nalegała, Swami mówiąc „O-kej” wziął filiżankę i udając, że
popija, kontynuował rozmowę z nami. Nagle zaczął myć sobie rękę w kawie i wołając
„O jej! Myślałem, że to woda,” wybiegł tak, że nikt nie zobaczył dokąd, jak
gdyby sypnął nam piaskiem po oczach. Kiedy już raz powie na coś „Nie”, tak już
zostaje. Zrobi jeden czy drugi podstęp albo unik, by się wykręcić. Jego zasadą
jest: „Ani wąż nie powinien zginąć, ani kij zostać złamany.” Postępuje zgodnie
z maksymą: „Nie rań innych. Nie daj siebie zranić.” Jakże dobra to strategia!
Mój starszy
brat i Amba przebywali tam, gdzie był Swami. Przygotowywali wodę dla Swamiego,
trzymali w pogotowiu ubranie, które miał nosić po kąpieli, sprzątali Jego
pokój, gdy On wychodził, by udzielać darśanu,
informowali o przyjeździe gości, masowali stopy Swamiego, gdy odpoczywał. Ponieważ
przebywali z Nim cały czas, dzień i noc, nie mieli dość czasu ani na jedzenie,
ani na sen. Któregoś dnia, gdy ktoś podarował Swamiemu dużą kiść bananów, On
zostawił to w Swoim pokoju. Przed pójściem spać powiedział moim braciom:
„Jesteście głodni? Zjedzcie je. Nie wyrzucajcie teraz skórek. Nie byłoby
ładnie, gdyby ktoś przypadkiem je zobaczył. Schowajcie je pod łóżkiem. Rano je
wyrzucimy.” Bracia byli uradowani tym szczęśliwym losem; zjedli banany i dokładnie
zastosowali się do Jego poleceń. Masując Jego stopy jak każdego wieczora, tzn.
siedząc na podłodze z obu stron łóżka, pozasypiali z głowami złożonymi na
łóżku. Wczesnym rankiem następnego dnia Swami wyszedł, zawołał moją matkę i,
wskazując miejsce pod łóżkiem, powiedział: „Popatrz, co twoi wspaniali synowie
zrobili!” Matka ze strachu drżała jak liść banianu.
My również powoli weszliśmy za nią do pokoju. „Spałaszowali wszystkie owoce i
wyrzucili skórki; patrz tylko jak teraz głęboko śpią chrapiąc!” Kiedy to
powiedział, matka bardzo się rozgniewała na braci. Tymczasem wszyscy się tam
już zebrali. Moi bracia wyrwani ze snu rozmową Swamiego rzucili na nas blade,
nieobecne spojrzenia; nie wiedzieli dlaczego wszyscy patrzymy na nich wilkiem.
Gdy matka wezwała ich do swojego pokoju i udzielała im reprymendy, ci
wybuchnęli śmiechem i opowiedzieli jej, co się naprawdę zdarzyło. Wszyscy się
uśmialiśmy i chwaliliśmy Swamiego za sprytny żart.
Zazwyczaj
tylko mężczyźni i chłopcy spali w pokoju, gdzie spał Swami. Tym razem kobiety i
dziewczęta błagały o pozwolenie spania na werandzie przed Jego pokojem, gdyż
sala, w której spały, była zbyt gorąca, a także były tam szczury. Nie wiemy, na
jaki pomyślny moment trafiła ta prośba, ale dzięki niemu Swami zgodził się! Z
niecierpliwością czekałyśmy na noc. Sudhakar (księżyc) wreszcie się pojawił!
Łóżko Swamiego z jednej strony oskrzydlały kobiety, a z drugiej mężczyźni. Bhadźany trwały do godziny dwunastej. Po
pewnym czasie płaczliwym głosem przerywanym smutnym wzdychaniem, Swami zaczął
śpiewać pełne wyrazu pieśni religijne. Głęboko nas wzruszył ten melodyjny śpiew
i wszystkie zaczęłyśmy szlochać. Kiedy nasz płacz rozwinął się w najlepsze, w
samym apogeum rozległ się śmiech Swamiego niczym dzwonienie Gangesu. „Czemu
płaczecie? Po prostu spłatałem wam figla, to wszystko.” Bardzo byłyśmy zaskoczone
tymi słowami i patrzyłyśmy na Niego z bladymi twarzami i otępiałym wzrokiem.
Gdy statuę
pokrywa się złotem, każda jej część staje się złota. Tak samo, jeśli nasze
osobiste życie zostaje pokryte miłością Swamiego, cały wszechświat zdaje się
być wypełniony Swamim.
Pewnej nocy,
zbudziwszy moją matkę o drugiej godzinie, Swami powiedział: „Jestem głodny. Czy
możesz zrobić mi kilka dos (rodzaj
naleśników)?” Czy ktoś może odmówić prośbie Boga? Delikatnie mnie zbudziła i
poszła do kuchni. Sai, Kochany Pan, wchodzi do kuchni, kiedy chce. Dlatego w
kącie kuchni zawsze czeka przygotowany dla Niego „tron”. W tamtych czasach
ludzie nie mieli krzeseł do siedzenia przy obiedzie, tak jak dziś. Ani też nie
było tam dość na nie miejsca. Na blaszanym pudle był położony materac przykryty
kocem. Swami siedział na tym jak Pan, kiedy matka przygotowywała wszystko do dos. Gdy już miała zacząć smażyć
pierwszą dosę, On rzekł: „Uważaj! Nie
powinno być słychać tego hałasu 'szzzz'”. Byłyśmy zaskoczone. „To Twoje
zadanie. Moim jest tylko usmażyć dosy”
– odparła matka, a Swami bez słowa, skinieniem głowy, wyraził zgodę. Niespodzianka!
Gdy matka rozlewała ciasto na patelnię, nie było słychać w ogóle żadnego
hałasu. Zjadł tylko trzy dosy, ładną
okrągłą liczbę, i poszedł z powrotem położyć się na swoim łóżku. Nie mogłyśmy
wyjść z podziwu, co On zrobił, że nie było słychać smażenia. Cóż, u Niego
wszystko jest możliwe. Potrafi uczynić możliwym to, co uważa się za niemożliwe.
Szczęśliwe wróciłyśmy do łóżek. Następnego dnia wszyscy usiedliśmy do śniadania.
Swami zaczął masować swój brzuch rzucając znaczące spojrzenia na matkę. W naszych
sercach zrodziło się zakłopotanie ciążące niczym głaz. Zdałyśmy sobie sprawę z
nieuchronności zbliżającego się zagrożenia. Cóż, gdy włoży się głowę do
moździerza, czy można się wycofywać z obawy przed uderzeniem tłuczka? Niskim mrukliwym
głosem Swami zaczął: „Czy wiecie co ta Radhamma zrobiła? Zbudziła mnie o
trzeciej w nocy i, mimo wielokrotnych protestów z mojej strony, kazała mi zjeść
trzy dosy.” Ledwo te słowa wyszły z
Jego ust, a ś.p. Sakamma, ta jednoosobowa armia, napadła na nas, tak jakby
chciała nas zagryźć. Jeszcze bardziej się rozwścieczyła, gdy Swami dodał: „Mówiłem
nawet, że Sakamma będzie się gniewać. Ale ona w ogóle nie zwracała na to
uwagi.” Nic się nie odzywałyśmy i siedziałyśmy ze zwieszonymi głowami, jak ludzie,
którzy zrobili coś złego. Gniewne spojrzenia i potępienie tej kobiety spadały
na nas gradem, niczym kamienie rzucane ze wszystkich stron na niedojrzałe
mango. „Tak jest zawsze, gdy przyjeżdża tu ta rodzina z Kuppam. Bez umiaru, w
absolutnie niestosownych porach, podają wszelkiego rodzaju niepotrzebne posiłki,
by zrujnować ci zdrowie” – rozpoczął się jej słynny wybuch. Swami patrzył na
nas kpiąco jak gdyby mówiąc: „Macie za swoje”. Nie mogłyśmy tego przełknąć.
„Nawet jeśli robi to Bóg, czy to fair?”
– zastanawiałyśmy się głęboko urażone. Kiedy już wszyscy poszli, w pokoju
zostałyśmy tylko my i, oczywiście, intrygant Sai Murali. Matka, nie patrząc na
Swamiego, zaczęła pakować nasze bagaże, a On podszedł do niej i trzymając jej
rękę spytał przymilnie: „Gniewasz się? Zrobiłem to dla żartu, to wszystko.”
Powiedział to bardzo spokojnie, w tonie pokory mrugając powiekami. Na Jego rękę
spadły łzy matki. „Szsz… Zapomnij o tym uchybieniu. Już nigdy więcej takich
numerów nie zrobię” – stwierdził Swami dając sobie klapsy w policzki. Matka
natychmiast ujęła jego ręce i powiedziała: „Co to, Swami? To niewłaściwe karać
Siebie w ten sposób, nieprawdaż?” „Ty płaczesz. Co mam zrobić? Jeśli będziesz
się śmiać, nie będę tego robił.” Matka roześmiała się, a Swami wyfrunął jak niebieska
sójka.
[tłum.: KMB]
po kliknięciu dalsze części: -3, -4,